Ten, który wybił okno, zgarnął jakimś narzędziem ostre odłamki z ramy, oczyszczając sobie drogę.
– Do naszego domu w Kalifornii – rzekł Dylan. – Kalifornia – sto ileś tam tysięcy mil kwadratowych…
Shep uniósł dłoń, jak gdyby składał hołd lenny stanowi Kalifornia.
– …ludność, trzydzieści ileś milionów ileś tysięcy… Genetyczny kuzyn byka, który atakował drzwi, znowu zaszarżował, a krzesło trzasnęło, i obsunęło się trochę. Marszcząc brwi, jakby wciąż niepewny siebie, Shepherd ścisnął powietrze palcami uniesionej dłoni.
– …drzewo stanu – powiedział Dylan, lecz nazwa wyleciała mu z głowy
– Sekwoja! – pospieszyła mu z pomocą Jilly.
Zasłony wydęły się jak balon. Jeden z zabójców zaczął się gramolić do środka.
– Kwiat stanu – maczek kalifornijski – ciągnął Dylan. Wytrwałość się opłaciła. Po piątym uderzeniu drzwi wpadły z hukiem do środka, wywracając krzesło
Pierwszy mężczyzna, który stanął na progu, kopiąc na bok szczątki krzesła, był ubrany w bladożółte spodnie i różowo-żółtą koszulkę polo, a na twarzy miał wypisaną żądzę mordu. W ręce trzymał pistolet. Ruszył na nich, unosząc broń z niedwuznacznym zamiarem pociągnięcia za spust.
– Eureka – powiedział Shep i skręcił szczyptę niczego. Dylan w duchu podziękował Bogu, że nie usłyszał wystrzału, gdy pokój motelowy się złożył, usłyszał jednak, jak niedoszły zabójca krzyknął:
– O'Conner!
Tym razem podczas kalejdoskopowej podróży obawiał się czegoś zupełnie innego: że zanim uciekli z pokoju, zbir w stroju golfowym podszedł za blisko nich i Shep złożył razem z nimi do Kalifornii uzbrojonego mordercę.
Przez niknącą sypialnię motelową Dylan zobaczył zbliżające się liczne płaty cienia i kilka drobnych odłamków bladego światła, a ułamek sekundy przed tym, jak rozpoznał nowe pomieszczenie, które rozłożyło się wokół niego, poczuł aromat ciasta cynamonowo-pekanowo-rodzynkowego upieczonego według strzeżonego jak oka w głowie przepisu jego matki – cudownej woni nie sposób było z niczym pomylić.
Shep, Jilly i Dylan przybyli tu cali i zdrowi, ale morderca w koszulce polo nie zdołał się z nimi zabrać. Z Arizony nie dobiegło ich nawet echo krzyku „O'Conner!".
Mimo poprawiającego samopoczucie zapachu i braku zabójcy, który szturmował drzwi pokoju w motelu, Dylan nie odczuwał ulgi. Coś było nie tak. Nie potrafił na razie określić źródła swojego niepokoju, ale uczucie było zbyt wyraźne, by można je złożyć na karb osłabionych nerwów.
Mrok panujący w kuchni ich kalifornijskiego domu rozjaśniało jedynie słabe żółtokarmelowe światło sączące się zza otwartych drzwi, które prowadziły do jadalni, oraz jeszcze słabszy blask podświetlanego zegara – zamontowanego w brzuchu uśmiechniętej ceramicznej świnki zawieszonej na ścianie z prawej strony zlewu. Na blacie pod zegarem w blasku cyferblatu widać było prostokątną formę do pieczenia ze świeżym ciastem cynamonowo-pekanowo-rodzynkowym, które studziło się na drucianej podstawce.
Vonetta Beesley- odwiedzająca ich raz na tydzień gosposia jeżdżąca na harleyu – czasami gotowała według najlepszych przepisów ich nieżyjącej matki. Ale bracia mieli wrócić z objazdu po festiwalach sztuki dopiero pod koniec października, więc musiała przygotować ten smakołyk dla siebie.
Po chwilowej dezorientacji, jaka nastąpiła tuż po złożeniu, Dylan zrozumiał, dlaczego nie może się pozbyć wrażenia, że coś tu jest nie tak. Opuścili wschodnią Arizonę, która leżała w górskiej strefie czasowej, w sobotę przed trzynastą. W Kalifornii, w pacyficznej strefie czasowej, powinno być o godzinę wcześniej niż w Holbrook. Prawie pierwsza po południu w Holbrook oznaczała prawie południe na wybrzeżu Pacyfiku, a jednak za oknami kuchni panowała nieprzenikniona noc.
Ciemność w samo południe?
– Gdzie jesteśmy? – zapytała szeptem Jilly. – W domu – odparł Dylan.
Zerknął na fosforyzujące wskazówki swojego zegarka, który ustawił na czas górski przed dwoma dniami, przed festiwalem w Tucson. Zegarek pokazywał dwunastą pięćdziesiąt sześć, czyli dokładnie tak, jak się spodziewał Dylan.
Tu, na ziemi maczka kalifornijskiego i sekwoi, powinna być za cztery dwunasta, ale w południe nie o północy.
– Dlaczego jest ciemno? – spytała Jilly.
Podświetlany zegar w brzuchu świnki pokazywał dziewiątą dwadzieścia jeden.
Poprzednio w trakcie składania podróż odbywała się momentalnie lub co najwyżej w ciągu kilku sekund. Tym razem Dylan również nie zauważył, aby upłynęło więcej czasu.
Jeśli rzeczywiście zjawili się tu o dwudziestej pierwszej dwadzieścia jeden, Vonetta powinna wyjść już parę godzin wcześniej. Pracowała od dziewiątej rano do siedemnastej. Gdyby jednak poszła, zabrałaby ze sobą ciasto.
Nie zapomniałaby też zgasić światła, w jadalni. Na Vonetcie Beesley zawsze można było polegać jak na zegarze atomowym w Greenwich, według którego wszystkie kraje świata regulują swoje zegary.
Panował nastrój pogrzebowy – dom spowijał całun ciszy i bezruchu.
Wrażenia osobliwości nie wywołała tylko ciemność zaglądająca do okien, ale sam dom i coś, co kryło się wewnątrz niego. Dylan nie słyszał oddechu zaczajonego demona, lecz wyczuwał, że wszystko jest nie tak, jak powinno.
Jilly także musiała ulec podobnemu wrażeniu. Stała dokładnie w tym samym miejscu, gdzie została złożona, jak gdyby bala się ruszyć, a mimo półmroku z mowy jej ciała bez trudu można było wyczytać napięcie.
Z jadalni sączyło się światło inne niż zwykle. Górna lampa nad stołem, której Dylan nie widział ze swojego miejsca, była wyposażona w ściemniacz, ale blask, choć przytłumiony, mial karmelowy odcień i był zbyt nastrojowy jak na światło mosiężno-kryształowego żyrandola. Poza tym blask nie pochodził z góry; sufit w sąsiednim pokoju tonął w cieniu, a światło padało na podłogę z punktu umieszczonego niewiele wyżej niż blat stołu.
– Shep, bracie, co się dzieje? – wyszeptał Dylan.
Skoro obiecano mu ciasto, można się było spodziewać, że Shep od razu ruszy do cynamonowych wspaniałości, które studziły się w blasze pod zegarem, ponieważ zwykle skupiał się bez reszty na jednym celu, zwłaszcza jeśli chodziło o ciasto. On jednak postąpił krok ku drzwiom jadalni, zawahał się i powiedział:
– Shep jest dzielny – ale w jego glosie Dylan usłyszał tyle lęku, jak nigdy dotąd.
Dylan nie chciał ryzykować wyprawy w głąb domu, dopóki lepiej nie rozezna się w sytuacji. Potrzebował też dobrej broni. W szufladzie szafki kuchennej spoczywał cały arsenał ostrych narzędzi; na razie jednak miał dość noży. Zatęsknił za kijem baseballowym.
– Shep jest dzielny – powtórzył Shep jeszcze bardziej drżącym głosem i z mniejszą pewnością siebie niż poprzednio. Nie patrzył jednak na podłogę, lecz prosto na drzwi jadalni i jak gdyby ignorując wewnętrzny glos, który w obliczu niebezpieczeństwa zawsze radził mu wycofać się bez podejmowania walki, ruszył naprzód, powłócząc nogami.
Dylan szybko zbliżył się do brata i chcąc go powstrzymać, położył mu dłoń na ramieniu, ale Shep strącił ją i wolno, lecz zdecydowanie zmierzał w kierunku jadalni.
Jilly spojrzała pytająco na Dylana. Jej ciemne oczy zalśniły w mdłym blasku tarczy zegara.
Kiedy Shep coś postanowił, mógł być przykładem dla wszystkich mułów; tym razem Dylan rozpoznał u niego rzadko widziany, ale znajomy upór, z którym, jak nauczyło go doświadczenie, nie sposób sobie poradzić szybko i po cichu. Shep musiał zrobić to, co chciał, a Dylanowi nie pozostawało nic innego, jak ostrożnie ruszyć za nim.
Читать дальше