– A, jest nasz dzielny żołnierzyk – szepnęła. – Czy Michael nie wygląda modnie?
– Znalazłem ten szlafrok za drzwiami.
– Naprawdę? – zapytała, kręcąc głową.
Michael uśmiechnął się. Modnie. Był zadowolony z siebie.
– Próbowałem kupić ten zasrany sklep! – powtórzył, śmiejąc się ochryple.
Goście, którzy trzymali filiżanki herbaty, a nie kawy, z cytryną, a nie z mlekiem, starali się nie patrzeć sobie w oczy. Matka wstała.
– Zmieniłam zdanie – powiedziała. – Michael, wyglądasz tak ładnie. Może byś wyszedł i pobawił się?
– Na dworze? – uśmiech zniknął z jego twarzy.
– No tak. Na dworze. Idź.
– Ale to głupio wychodzić w szla…
– Nie, wcale nie głupio. Idź na dwór.
– Ale oni mnie mogą zobaczyć. – Michael zaczął płakać. – Ktoś mnie może zobaczyć.
– Już! – wrzasnęła. – Na dwór, do cholery!
A potem wzięła go za rękę, zaprowadziła do frontowych drzwi i wypchnęła na zewnątrz. Michael stał tak na progu w jasnoniebieskim szlafroku, a dwie dziewczynki z sąsiedztwa gapiły się na niego. Z początku się uśmiechały, ale kiedy Michael zaczął na nie patrzeć i mruczeć coś do siebie, zrobiło im się głupio i weszły do swojego domu. Michael odwrócił się i stanął twarzą do drzwi frontowych. Usłyszał zgrzyt zamka. Zajrzał przez okienko w drzwiach i zobaczył odwracającą się twarz matki. Poszedł za dom, pod wierzbę i resztę dnia spędził w trawie, podobnej do tej, w której siedział dziś w nocy, czekając na snajperów i obserwując samochód.
Usłyszawszy szelest tej trawy i poczuwszy jej pieszczotę na skórze (podobną do tamtej pieszczoty), przypomniał sobie prawie wszystko, co zdarzyło się tamtego dnia. Jednak wspomnienie nie było wyraźne. Nie było wyraźne z tego samego powodu, dla którego było takie ważne dla całego jego dalszego życia – a mianowicie dlatego, że cały ten incydent stanowił pierwsze jego zerwanie z rzeczywistością, pierwszy jego epizod psychiatryczny. Obraz tych kilku godzin był zniekształcony zarówno przez jego świadomość, jak i przez upływ czasu. Na ten obraz nałożyły się inne wspomnienia, z których wiele prześladowało go tak samo i wywoływało taki sam smutek. Dzisiejszej nocy, przypomniawszy sobie pod wpływem zapachu i pieszczotliwego dotknięcia trawy tamte kilka godzin, mógł głębiej spenetrować ten incydent (do czego zresztą nieraz zachęcał go doktor Richard), ale zrobił się taki podniecony, że nie był w stanie dłużej usiedzieć na miejscu. Bez względu na to, czy czyhali na niego snajperzy, czy nie – musiał zacząć działać. Wstał i poszedł w stronę szosy.
Samochód sportowy najwyraźniej zepsuł się przed paroma godzinami. Maska jego silnika była podniesiona, a okna i drzwi zamknięte. Na szosie w pobliżu tylnego zderzaka stał trójkątny znak. Hrubek zaczął się zastanawiać, czy ten znak stoi tu po to, żeby ułatwić snajperom celowanie. Rzucił go w zarośla tak jak rzuca się frisbee.
– MG – szepnął, odczytując emblemat na masce. – MG?
Doszedł do wniosku, że to znaczy „Mój gromowładny".
Nie zaglądając do środka, podszedł prosto do bagażnika. Prezent! Tak, prezent od Mojego Gromowładnego – od Boga! Rower był przymocowany, ale on wyszarpnął go z łatwością. Posypały się metalowe i plastikowe kawałki zamocowania.
Postawił rower na ziemi i zaczął gładzić rurki, skórę siodełka, kółka zębate i kabelki. Poczuł chłód metalu i sprawiło mu to wielką przyjemność. Pochylił głowę i otarł się policzkiem o chromowaną kierownicę.
Wyjął z kieszeni flamaster i napisał sobie na przedramieniu: Pytam Głośno: czyż NIE dziwne są dzieła BOŻE? Dzięki CI BOŻE za ten piękny prezent. Obok narysował węża i jabłko i napisał imię EWA. Polizał to imię i cofnął się o krok od roweru, przyglądając się swojemu nowemu środkowi transportu z pewnym niepokojem, ale i z wdzięcznością.
Richard Kohler znalazł się w obcym dla siebie świecie.
Miał na sobie wełniany garnitur, jedwabny krawat, czerwono-zielone skarpetki i jeden mokasyn -jakiż mógł być lepszy dowód na to, że nie był człowiekiem spędzającym czas wśród przyrody.
Pochylając się ostrożnie do przodu, wyciągnął drugi but z błota i wytarł go o trawę. Włożył go na nogę i poszedł dalej na zachód.
Ten las, nie wiadomo dlaczego, wywoływał u niego klaustrofobię, która nie nękała go nigdzie indziej – nawet we własnym małym gabinecie, gdzie często spędzał po piętnaście godzin na dobę. Tak, w gabinecie czuł się normalnie, a tymczasem w tym lesie puls miał przyspieszony, ze strachu przed zamknięciem swędziała go skóra, trudno mu było oddychać. Słyszał też jakieś nieistniejące odgłosy i miał bardzo złą orientację w terenie. Był bliski przyznania się przed samym sobą, że zabłądził. Bo to, co uważał za punkty odniesienia – drzewa, drogowskazy, krzaki – było bardzo mgliste i niepewne. Często, idąc w kierunku tych obiektów, przekonywał się, że po prostu znikają. A czasami zamieniały się one w groteskowe stwory albo przekształcające się twarze.
Na plecach Kohler miał czerwony plecak, w którym znajdowały się strzykawka i leki, a przez ramię przewiesił sobie czarny płaszcz od deszczu. Było za ciepło na to, żeby go włożyć, i Kohler zastanawiał się, dlaczego w ogóle wziął go ze sobą. Sądząc z komunikatów radiowych dotyczących nadciągającej burzy, lepszą ochronę przed deszczem stanowiłaby zbroja z hełmem.
Kohler zaparkował swoje BMW przy szosie, o pół mili stąd, i przeszedł przez łąki, zmierzając do lasu. Nie posuwał się szybko. Skórzane podeszwy jego butów ślizgały się na wilgotnych kamieniach i Kohler dwa razy upadł na twardą ziemię. Za drugim razem omal nie zwichnął sobie ręki. A w pewnym momencie zaczepił nogawką o kolce dzikiej róży. Upłynęło pięć minut, zanim się uwolnił.
Mimo to uważał, że miał szczęście. Pielęgniarka, która zawiadomiła go o ucieczce, powiedziała mu, że Hrubek zwiał z karawanu w Stinson i dotarł najprawdopodobniej aż do Watertown.
Jadąc szosą numer 236 w stronę tego drugiego miasteczka, Kohler w pewnym momencie zobaczył na jakiejś polance Hrubeka. Był pewien, że go widzi. Podjechał szybko do najbliższej odbiegającej w bok drogi, wyskoczył z samochodu i zaczął przeszukiwać okolicę. Wołał pacjenta po imieniu, błagał go, żeby się ujawnił, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Wsiadł więc w samochód i ruszył przed siebie. Nie ujechawszy jednak daleko, skręcił w boczną drogę i zatrzymał się. Obserwował okolicę. Po dziesięciu minutach wydało mu się, że znowu widzi tę samą postać posuwającą się szybko naprzód.
A później nie natknął się już ponownie na ślad Michaela. Jeszcze raz poszedł na łąki i skierował się w tę stronę, w którą posuwał się jego domniemany pacjent – na zachód. Szedł, mając nadzieję, że natknie się na Hrubeka przypadkiem.
Gdzie jesteś, Michael?
I dlaczego znajdujesz się poza szpitalem?
Tak bardzo się starałem, tak bardzo chciałem zajrzeć do twojej głowy. Ale w tej głowie jest bardzo ciemno. Twój umysł jest tak ciemny jak niebo dzisiejszej nocy.
Kohler potknął się znowu, tym razem o jakiś drut, i podarł sobie spodnie o ostry kawałek skały, raniąc się przy tym w udo. Zastanowił się, czy grozi mu tężec. Ta myśl zaniepokoiła go bardzo. Jednak jego zdenerwowanie wywołał nie strach przed chorobą, tylko fakt, że uświadomił sobie, że zapomniał zabrać ze sobą podstawowe leki. Pomyślał, że jego wiedza o funkcjonowaniu ludzkiego mózgu nie kompensuje chyba wtórnego analfabetyzmu w zakresie fizjologii i chemii organicznej, których kiedyś się uczył i w których kiedyś tak dobrze się orientował. Wkrótce jednak przestał zaprzątać sobie głowę tymi myślami, bo znalazł sportowy samochód.
Читать дальше