Wylądował, a jego głowa odbiła się od szczęk pułapki. Leżał oszołomiony, czując, że na czole ma krew, i starając się pozbyć przerażającego obrazu własnej twarzy schwytanej w szczęki z oksydowanego metalu. W chwilę później przetoczył się na inne miejsce. Przypuszczał, że Hrubek zastawił pułapkę w celu, w którym zastawiłby ją on sam, to znaczy po to, żeby unieruchomić ścigającego i móc zaatakować go od tyłu. Owen rozejrzał się, kuląc się pod murem. Kiedy spodziewany atak nie nastąpił, wyrzucił nie wystrzelone naboje i załadował broń ponownie. Włożył do kieszeni dwie dobre kule i jeszcze raz się rozejrzał.
Nic. Nie słyszał niczego poza szumem wiatru wśród wierzchołków drzew. Powoli wstał. Tak więc pułapka przeznaczona była dla tropiącego psa. Owen chwycił ją z wściekłością i cisnął na łąkę. Znalazł puste łuski, zakopał je, a potem obmacał sobie twarz i bark. Obrażenia były lekkie.
Złość szybko mu przeszła i zaczął się śmiać. Nie śmiał się dlatego, że poczuł ulgę na myśl, iż udało mu się uniknąć ciężkich ran. Nie, śmiał się dlatego, że odczuwał przyjemność. Pułapka była bowiem dowodem na to, że w Michaelu Hrubeku ma godnego siebie przeciwnika – bezlitosnego i sprytnego. A on żył najintensywniej wtedy, kiedy miał silnego przeciwnika – przeciwnika, w starciu z którym mógł się sprawdzić.
Wrócił szybko do swojego cherokee, włączył silnik i pojechał powoli na zachód, wpatrując się w pola leżące po lewej stronie. Wpatrywał się w nie z taką uwagą, że zaczepił przednią szybą o tablicę. Przestraszony głośnym hałasem, zahamował i spojrzał na nią.
I zobaczył, że znajduje się o czterdzieści siedem mil od domu.
Michael Hrubek, kucając w trawie, pogłaskał swój roboczy kombinezon i zaczął się zastanawiać, co to za samochód widzi przed sobą.
To z pewnością była pułapka. Snajperzy z wycelowanymi muszkietami o długich lufach siedzieli na pewno wśród tamtych drzew i czekali, aż on podejdzie do tego sportowego samochodu. Michael Hrubek, oddychając płytko, przypomniał sam sobie, że ma nie zdradzić, gdzie się znajduje.
Kiedy minął tablicę z napisem GETO, skierował się na zachód. Szedł łąkami porośniętymi trawą i pnączami dyni, równolegle do niewyraźnie rysującej się w ciemnościach szosy numer 236. Szedł szybko i zatrzymał się tylko raz – żeby umieścić jedną z pułapek tuż za kamiennym murem. Przykrył ją liśćmi i pospieszył dalej.
Teraz wyprostował się trochę i spojrzał na samochód. W pobliżu samochodu nie dostrzegł nikogo. Mimo to nie wychodził z kryjówki. Wycelował broń w stronę drzew i czekał na najlżejszy ruch. Czując zapach trawy, przypomniał sobie coś. Usiłował zignorować wspomnienie, ale nie udało mu się.
Co ty masz na głowie, mamo? Mamo…
Zdejmij ten kapelusz. On mi się nie podoba.
Piętnaście lat temu Michael Hrubek był chłopcem bardzo muskularnym i bardzo spasionym. Chodził jak kaczka i miał długą, podobną do pnia szyję. Pewnego dnia, bawiąc się w wysokiej trawie za starą wierzbą, usłyszał wołanie:
– Michael! Michael!
Matka pojawiła się na werandzie z tyłu domu – porządnie utrzymanego podmiejskiego domu w Westbury w Pensylwanii.
– Michael, przyjdź tu do mnie.
Miała na głowie czerwony kapelusz z szerokim rondem, spod którego wymykały się jej piękne włosy i tańczyły na wietrze jak żółte płomienie. Nawet z tej odległości, w której się znajdował, Michael widział jej czerwone paznokcie przypominające rany po oparzeniu papierosem. Oczy matki były ciemne, schowane pod rondem kapelusza i za tymi dziwnymi małymi maskami, które wyciskała z tubek leżących na toaletce i nakładała na powieki. Michael podejrzewał, że robiła to, żeby się ukryć przed nim.
– Kotku… Przyjdź tutaj, proszę. Jesteś mi potrzebny. Michael podniósł się powoli i podszedł do niej.
– Przyszłam do domu przed chwilą. Po drodze nie miałam czasu. Chcę, żebyś poszedł do sklepu spożywczego po zakupy.
– Oj, nie – odrzekł chłopiec tonem tragicznym.
– Wiem, że nie chcesz – powiedziała matka. – Ale widzisz, przyjdą zaraz państwo Klevan, państwo Abernathy i państwo Potter. Potrzebne mi mleko i kawa.
– Nie, nie mogę.
– Ależ możesz. Jesteś przecież moim małym żołnierzykiem. Małym, dzielnym żołnierzykiem.
– Nie, nie – jęknął. – Nie mogę tego zrobić z pewnych powodów.
– I uważaj, jak będziesz brał resztę. Żeby cię nie oszukali.
– Oni nie pozwolą mi przejść przez ulicę – odpowiedział Michael. – Ja nie wiem, gdzie to jest!
– Nie martw się. Ja ci powiem – obiecała matka uspokajającym tonem. – Napiszę ci na kartce.
– Nie mogę.
– Zrób to dla mnie. No, idź, prędziutko.
– Nie.
– Masz dwanaście lat. Potrafisz to zrobić. Matka nie dawała się wyprowadzić z równowagi.
– Nie, nie! Sklep jest zamknięty.
– Mleko i kawę. Idź i kup… sklep jest otwarty. Bądź dzielny.
W tym momencie przybyli państwo Klevan czy też państwo Milford i matka nie zdążyła napisać na kartce, gdzie jest sklep. Kazała mu już iść. Michael, przerażony tak, że chciało mu się wymiotować, ruszył w drogę, ściskając w garści banknot pięciodolarowy.
Po godzinie do zdenerwowanej matki zatelefonowano ze sklepu. Mi-chael wszedł tam przed dziesięcioma minutami i narobił zamieszania.
– Pani syn – powiedział kierownik – chce kupić sklep.
– Chce kupić sklep? – zapytała zdumiona matka.
– Mówi, że pani mu kazała go kupić. Wezwę chyba policję. Dotknął jednej-z kasjerek. Wie pani, jej piersi. Kasjerka jest zszokowana.
– O Boże.
Matka pędem udała się do sklepu.
Trzęsący się ze strachu Michael stał koło kasy. Kiedy okazało się, że nie może zrobić tego, co mu matka kazała, mówiąc…Idź i kup… sklep… przestał myśleć, chwycił kasjerkę za tłuste ramię i wsadził jej pieniądze do kieszeni bluzki.
– Niech pani to weźmie! – krzyczał. – Niech pani weźmie te pieniądze!
Matka zabrała go do domu i zaprowadziła prosto do łazienki.
– Boję się.
– Boisz się, kochanie? Mój dzielny żołnierzyk się boi? A czego?
– Gdzie ja byłem? Nic nie pamiętam.
– Niczego. Nie pamiętam niczego. A teraz zdejmij to brudne ubranie. Na ubraniu były wióry i kurz, gdyż Michael w sklepie rzucił się na
podłogę, chcąc się schować w momencie, kiedy matka wpadła tam z płonącym wzrokiem.
– A później masz przyjść do gości i powiedzieć im, że przepraszasz za to, co zrobiłeś. Jak ich przeprosisz, pójdziesz do łóżka i zostaniesz w nim do wieczora.
– Do łóżka?
– Tak, do łóżka – powiedziała krótko.
Czy to miała być kara, czy pocieszenie? Michael nie miał pojęcia. Zastanawiał się nad tym przez kilka minut, a potem usiadł na ubikacji i zaczął łamać sobie głowę nad innym problemem. Matka wrzuciła jego rzeczy do pralki. Czy to oznaczało, że chce, żeby przyszedł przepraszać gości bez ubrania? Rozejrzał się za czymś, co mógłby na siebie włożyć.
Pięć minut później otworzył drzwi i wszedł do salonu w szlafroku matki.
– Dzień dobry – powiedział, podchodząc do gości. – Próbowałem kupić ten zasrany sklep. Przepraszam.
Pan Abernathy czy pan Milford, który coś mówił, przerwał w pół zdania. Ajego żona zakryła sobie usta dłonią, powstrzymując się od wypowiedzenia jakiejś niepotrzebnej uwagi, której mogłaby potem żałować.
Tymczasem matka… Matka uśmiechała się! Michael był zdumiony. Jej zamaskowane oczy były zimne, ale uśmiechała się do niego.
Читать дальше