— Dobra. Gdzie będziemy szukać?
Pytanie było bardzo logiczne, ale postawiło mnie w dość kłopotliwym położeniu. Gdzie? Nie miałem pojęcia. Tam, gdzie zabił te prostytutki? Raczej w to wątpiłem, ponieważ musiał tam panować nie lada bałagan i skoro zamierzał wykorzystać to miejsce do kolejnych zabójstw, na pewno nie zostawiłby tam zapaskudzonych zwłok.
Dobrze. W takim razie musiałem założyć, że ukrył je gdzie indziej.
I nagle dotarło do mnie, że pytanie powinno brzmieć inaczej. Nie: „Gdzie”, tylko: „Dlaczego”. Wystawę z głów urządził w konkretnym celu. W jakim celu miałby przewozić ciała gdzie indziej? Żeby je ukryć? Nie, to za proste. Z nim nic nie było proste, a ukrywanie zwłok nie należało najwyraźniej do cnót, które sobie cenił. Zwłaszcza teraz, kiedy zaczął się trochę chwalić. W takim razie, gdzie podrzuciłby resztę?
— No? — ponagliła mnie Debora. — Gdzie?
— Nie wiem — odrzekłem powoli. — Miejsce, gdzie je podrzucił, jest na pewno częścią tego, co chce nam powiedzieć. A my jeszcze nie wiemy, co mu chodzi po głowie. Prawda?
— Cholera jasna, Dexter…
— On nam coś wypomina. Mówi, że zrobiliśmy coś niewiarygodnie głupiego, a nawet jeśli nie, to i tak jest sprytniejszy od nas.
— I ma rację — mruknęła, przybierając minę karpia.
— Dlatego bez względu na to, dokąd zawiózł zwłoki, miejsce to jest dalszą częścią tego, co chce nam przekazać. Kolejnym fragmentem oświadczenia, które głosi, że jesteśmy głupi… Nie, że zrobiliśmy coś głupiego.
— Tak, to wielka różnica.
— Proszę cię, siostrzyczko, takie miny ci zaszkodzą. Tak, to naprawdę wielka różnica, ponieważ nasz reżyser skoncentruje się nie na aktorach, tylko na tym, co aktorzy robią.
— Aha. To świetnie. W takim razie powinniśmy chyba pójść do najbliższego kabaretu i poszukać aktora z zakrwawionymi do łokci rękami, tak?
— Nie. Krew nie wchodzi w rachubę. Absolutnie.
— Skąd wiesz?
— Ponieważ ani tu, ani gdzie indziej nie było nawet śladu krwi. To jest celowe i niezmiernie ważne. Tym razem powtórzył najważniejsze kwestie i je skomentował, bo byliśmy ślepi. Rozumiesz?
— Jasne. To logiczne. W takim razie może pojedziemy na lodowisko? Pewnie znowu poukładał ciała w bramkach.
Otworzyłem usta, żeby rzucić jedną z moich cudownie inteligentnych uwag. Lodowisko nie wchodziło w grę, było miejscem zupełnie nieodpowiednim. Przedtem nasz reżyser eksperymentował, bawił się nowym rekwizytem, ale wiedziałem, że tego nie powtórzy. Zacząłem tłumaczyć siostrze, że powtórzyłby to tylko wtedy, gdyby… — Nagle urwałem i zamarłem z szeroko rozdziawionymi ustami. Oczywiście, pomyślałem. Naturalnie.
— No i kto tu robi karpia, hę? — rzuciła Debora. — Co się stało?
Milczałem. Byłem zbyt zajęty chwytaniem rozbieganych myśli. Tak, numer z lodowiskiem powtórzyłby tylko wtedy, gdyby chciał nam pokazać, że przymknęliśmy nie tego mordercę.
— Och, Deb — powiedziałem. — Oczywiście. Lodowisko. Masz rację. Nie z tych powodów, co trzeba, ale…
— Lepiej ją mieć, niż nie mieć — dokończyła i poszliśmy do samochodu.
Ale wiesz, że mamy małe szanse? — spytałem. — Że pewnie nic tam nie znajdziemy. Wiesz?
— Wiem — odparła.
— Poza tym to nie nasz okręg. Jesteśmy w Broward. Ci z Broward nas nie lubią, więc…
— Chryste — warknęła. — Kłapiesz jak nastolatka.
Może i kłapałem, ale nie powinna tak mówić, to bardzo niegrzecznie. Tymczasem ona była jak ciasno zwinięty kłębek stalowych nerwów. Kiedy zjechaliśmy z autostrady i skręciliśmy na parking przed stadionem, jeszcze mocniej zacisnęła zęby. Niemal słyszałem, jak trzeszczą jej szczęki.
— Brudna Harrieta — mruknąłem pod nosem, ale chyba podsłuchiwała.
— Wal się — syknęła.
Oderwałem wzrok od jej granitowego profilu i spojrzałem na stadion. Gdy promienie porannego słońca padały pod odpowiednim kątem, wyglądał tak, jakby otaczała go flotylla latających spodków. Oczywiście były to tylko baterie reflektorów, które rozrosły się wokół korony niczym wielkie, stalowe muchomory. Ktoś musiał wmówić architektowi, że są bardzo wyraziste, „młode i pełne wigoru”.
W dobrym świetle pewnie takie były. Miałem wielką nadzieję, że już wkrótce zaświecą.
Objechaliśmy stadion, szukając śladów życia. Podczas drugiego okrążenia przed jednym z wejść zaparkowała dobita toyota; drzwiczki od strony pasażera miała przymocowane wychodzącym z okna sznurkiem. Debora wysiadła, zanim zdążyliśmy się zatrzymać.
— Przepraszam pana — powiedziała do kierowcy, pięćdziesięcioletniego mężczyzny w złachanych, zielonych spodniach i niebieskiej nylonowej kurtce. Spojrzał na jej mundur i od razu się zdenerwował.
— Co? — odparł. — Ja nic nie zrobiłem.
— Czy pan tu pracuje?
— Jasne. Inaczej co bym tu robił o ósmej rano?
— Pana nazwisko?
Poszperał w kieszeni w poszukiwaniu portfela.
— Steban Rodriguez. Mam dokumenty. Debora machnęła ręką.
— To niekonieczne. Co pan tu robi o tej porze? Rodriguez wzruszył ramionami i schował portfel.
— Normalnie przychodzę wcześniej, ale nasza drużyna jest na wyjeździe. Vancouver, Ottawa i Los Angeles. Dlatego dzisiaj jestem trochę później.
— A na stadionie? Ktoś tam teraz jest?
— A skąd, wszyscy jeszcze śpią.
— A w nocy? Macie tu ochronę? Rodriguez zatoczył ręką łuk.
— Jednego ochroniarza. Objeżdża parking i jedzie dalej. Zwykle to ja jestem tu pierwszy.
— Jako pierwszy wchodzi pan na stadion?
— Tak. Ale czemu?
Wysiadłem z samochodu i oparłem się o dach.
— To pan jeździ tą maszyną do czyszczenia lodu? — spytałem. Poirytowana Debora spiorunowała mnie wzrokiem. Rodriguez zmrużył oczy, przyglądając się mojej hawajskiej koszuli i gabardynowym spodniom.
— Pan też z policji? — spytał podejrzliwie. — Z jakiej?
— Takiej trochę zwariowanej. Pracuję w laboratorium.
— Aa, jasne — odrzekł i kiwnął głową, jakby wszystko zrozumiał.
— Steban, to pan jeździ tą maszyną do czyszczenia lodu?
— Tak, ja. Podczas meczu mi nie pozwalają, bo sadzają na niej jakąś fiszę w garniturze, takiego, co to chce się pokazać. Jeździ po lodowisku, macha ludziom ręką i tak dalej. Ale rano jeżdżę ja. To znaczy, kiedy nasi grają u siebie. Wtedy jeżdżę, wczesnym rankiem. Ale teraz są na wyjeździe, to przyszedłem trochę później.
— Chcielibyśmy się tam rozejrzeć — powiedziała Debora, wyraźnie zniecierpliwiona tym, że odezwałem się poza kolejką.
Rodriguez spojrzał na nią z chytrym uśmieszkiem.
— Jasne. Macie nakaz?
Debora spiekła raka. Czerwona twarz ślicznie kontrastowała z kolorem munduru, ale cóż, rumieniec nie wzmocni policyjnego autorytetu. A znając ją, wiedziałem, że zaraz poczuje, że się zaczerwieniła i dostanie szału. Ponieważ nie mieliśmy nakazu ~ co więcej, nie mieliśmy tam do roboty nic, co można by chociaż nagiąć i podciągnąć pod obowiązujące prawo — uznałem, że wybuch gniewu nie będzie najlepszym manewrem taktycznym.
— Steban — powiedziałem, żeby siostra nie palnęła czegoś, czego potem by żałowała.
— No?
— Od dawna pan tu pracuje? Wzruszył ramionami.
— Odkąd otworzyli stadion. Przedtem przez dwa lata robiłem na starym.
— A więc był pan tu w zeszłym tygodniu, kiedy znaleziono tego trupa?
Rodriguez uciekł wzrokiem w bok i jego śniada twarz pozieleniała. Głośno przełknął ślinę.
Читать дальше