Tylko do czego?
Co chciał mi powiedzieć?
Mógł mi zostawić coś albo nic. Mógł wziąć rzeźnicki nóż i przybić nim do podłogi krowie serce. Cieszyłem się, że tego nie zrobił — Chryste, co za bałagan — ale dlaczego akurat Barbie? Pomijając oczywisty fakt, że symbolizowała ciało ostatniej ofiary, po co mi o tym mówił? I czy widok rozczłonkowanej lalki miał być bardziej złowieszczy niż widok czegoś oślizgłego i zakrwawionego, czy mniej? Mówił: „Obserwuję cię i cię dopadnę”?
Czy: „Cześć. Chcesz się pobawić?”
Chciałem. Oczywiście, że tak.
Ale co z tym lusterkiem? To, że włączył je do zabawy, nadawało grze znaczenie wykraczające daleko poza pościg na autostradzie. Musiało znaczyć coś więcej, dużo więcej. Przychodziło mi do głowy tylko jedno: „Spójrz na siebie”. Nie przepadam za oglądaniem się w lustrze; nie jestem na tyle próżny, żeby podziwiać mój wygląd. Zresztą, po co miałbym patrzeć w lustro, skoro chciałem zobaczyć nie siebie, tylko jego? Tak, lusterko musiało coś znaczyć, a ja nie rozumiałem co.
Ale nawet tego nie byłem pewien. Całkiem możliwe, że nie znaczyło absolutnie nic. Nie wierzyłem, żeby tak elegancki artysta jak on zrobił coś zupełnie bezcelowo, jednak było to możliwe. A wiadomość mogła być prywatna, zupełnie obłąkana i złowroga. Nie było sposobu, żeby się o tym przekonać. Dlatego też nie wiedziałem, co powinienem z tym zrobić. Jeśli w ogóle powinienem.
Dokonałem wyboru, jakiego dokonałby człowiek. To zabawne: ja i człowieczeństwo; Harry byłby ze mnie dumny. Postanowiłem nie robić nic, tak po ludzku. To znaczy, zaczekać i zobaczyć, co się będzie działo. I nie meldować o włamaniu policji. Bo co bym im powiedział? Przecież nic nie zginęło. Miałbym pójść do Matthewsa i powiedzieć: „Panie kapitanie, chciałem pana zawiadomić, że ktoś włamał się do mojego mieszkania i zostawił w lodówce lalkę Barbie”?
Nieźle to brzmiało. Ci z wydziału zabójstw dobrze by to przyjęli. Niewykluczone, że sierżant Doakes zająłby się tym osobiście i podczas nieskrępowanego śledztwa wreszcie ujawnił swoje ukryte talenty. A może po prostu umieściliby mnie na liście pracowników psychicznie niezdolnych do pełnienia służby, mnie i biedną Deborę, ponieważ śledztwo zostało oficjalnie zamknięte i nawet kiedy jeszcze trwało, nie miało nic wspólnego z lalkami Barbie.
Nie, nie miałem im nic do powiedzenia, a już na pewno nic, co mógłbym logicznie wyjaśnić. Ryzykując kolejne pobicie, postanowiłem nie mówić o tym Deborze. Z powodów, których nie rozumiałem nawet ja sam, uznałem, że jest to sprawa czysto osobista. I gdyby taką pozostała, istniałoby większe prawdopodobieństwo, że zbliżę się bardziej do mordercy. Żeby przywieść go przed oblicze sprawiedliwości, oczywiście. Naturalnie.
Podjąwszy decyzję, poczułem się znacznie lepiej. Szczerze mówiąc, przyprawiło mnie to o przyjemny zawrót głowy. Nie miałem pojęcia, co z tego wyjdzie, ale byłem gotowy na wszystko. Czułem się tak przez cały wieczór, a nawet następnego dnia w pracy, kiedy to sporządziłem kolejny raport laboratoryjny, po raz kolejny pocieszyłem Deborę i ukradłem Vince’owi kolejnego rogalika. Czułem się tak, wracając do domu w radośnie zabójczym ruchu. Byłem w stanie zen, przygotowany na każdą niespodziankę.
A przynajmniej tak myślałem.
Właśnie usiadłem wygodnie w fotelu, gdy zadzwonił telefon. Nie odebrałem. Chciałem przez chwilę odetchnąć i nie przychodziło mi do głowy nic takiego, co nie mogłoby zaczekać. Poza tym zapłaciłem prawie pięćdziesiąt dolarów za automatyczną sekretarkę. Niech na siebie zarobi.
Drugi dzwonek. Zamknąłem oczy. Nabrałem powietrza. Odpręż się, staruszku. Trzeci dzwonek. Wypuściłem powietrze. Włączyła się sekretarka i popłynął mój cudowny, pełen ogłady głos.
— Dzień dobry. Nie ma mnie w domu, ale jeśli zechcesz zostawić wiadomość, natychmiast oddzwonię. Dziękuję.
Cóż za wspaniały tembr! Cóż za cięty dowcip! Kapitalne nagranie. Brzmiałem jak żywy człowiek. Byłem z siebie dumny. Ponownie nabrałem powietrza, wsłuchując się w melodyjne: Biiiiip!
— Cześć, to ja.
Głos kobiety. Nie Debory. Zirytowałem się tak bardzo, że zadrgała mi powieka. Dlaczego tylu ludzi zaczyna wiadomość od: „To ja”?
Oczywiście, że to ty. Wszyscy to wiedzą. Ale kim, do diabła, jesteś? Tak czy inaczej, wybór miałem dość ograniczony. Wiedziałem, że to nie Debora. I chyba nie LaGuerta, chociaż z nią wszystko było możliwe. Pozostawała zatem… Rita?
— Przepraszam… — Długie westchnienie. — Przepraszam, Dexter. Myślałam, że do mnie zadzwonisz i kiedy nie zadzwoniłeś, po prostu… — Kolejne westchnienie. — Nieważne. Musimy porozmawiać. Bo zdałam sobie sprawę, że… To znaczy… Cholera. Mógłbyś do mnie zadzwonić? Jeśli… no wiesz.
Nie, nie wiedziałem. Zupełnie. Nie byłem nawet pewien, kto to jest. Naprawdę Rita? Długie westchnienie numer trzy.
— Przepraszam, jeśli… — I długa pauza. Westchnienie numer cztery i pięć. Głęboki wdech i powolny wydech. Wdech i wydech, tym razem gwałtowny — Proszę, zadzwoń. Po prostu… — Znowu pauza. I westchnienie numer sześć. Potem odłożyła słuchawkę.
Wiele razy miałem w życiu wrażenie, że czegoś nie dostrzegam, że nie widzę ważnego fragmentu układanki, który wszyscy inni dostrzegają zupełnie odruchowo. Zwykle to mi nie przeszkadza, ponieważ niemal zawsze okazuje się, że fragment ten jest czymś zdumiewająco głupim i bardzo ludzkim, jak na przykład reguła pola wewnętrznego w baseballu czy niepójście na całość podczas pierwszej randki.
Jednakże bywają takie chwile, kiedy mam wrażenie, że pozbawiono mnie rezerw ciepłej mądrości, poczucia czegoś, czego ja nie mam, a co każdy człowiek odczuwa tak głęboko, że nie musi o tym mówić, że nie umie nawet ująć tego w słowa.
I właśnie teraz przeżywałem jedną z takich chwil.
Wiedziałem, że powinienem rozumieć, iż Rita chce mi powiedzieć coś bardzo konkretnego, że te wszystkie pauzy i zająknięcia tworzą wielką, cudowną rzecz, którą każdy samiec rodzaju ludzkiego momentalnie by wyczuł. Tymczasem ja nie miałem zielonego pojęcia, co to może być ani jak to rozgryźć. Policzyć westchnienia? Zmierzyć długość pauz, podstawić liczby do odpowiednich wersetów w Biblii i rozszyfrować tajny kod? Co próbowała mi powiedzieć? I dlaczego, na Boga, w ogóle próbowała?
Rozumiałem to tak: gdy pod wpływem dziwnego i głupiego impulsu pocałowałem ją w samochodzie, przekroczyłem granicę, której obydwoje postanowiliśmy nie przekraczać. I nie mogłem już tego naprawić, nie było już odwrotu. Pocałunek był swoistym aktem zabójstwa. W każdym razie miło było tak o tym pomyśleć. Zabiłem nasz związek, przebijając językiem jego serce i spychając go ze skały w przepaść. Bum, i trup. Od tamtej pory nawet o niej nie pomyślałem, ani razu. Rita po prostu zniknęła. Niezrozumiały kaprys losu usunął ją z mojego życia.
A teraz zadzwoniła i żeby mnie rozerwać, nagrała na sekretarkę swoje dyszenie.
Dlaczego? Chciała mnie zganić? Wyzwać, utrzeć mi nosa, otworzyć mi oczy na ogrom mojego przestępstwa?
Niezmiernie mnie to zirytowało. Zacząłem nerwowo krążyć po mieszkaniu. Po co ja w ogóle o niej myślę? Miałem ważniejsze troski na głowie. Rita była po prostu moją brodą, przebraniem głupiutkiego dzieciaka, które nosiłem w weekendy, by ukryć fakt, że jestem taki sam jak on, ten jakże interesujący ktoś, że robię dokładnie to samo co on, udając, że tego nie robię.
Czyżby przemawiała przeze mnie zazdrość? Tak, oczywiście, teraz nie robiłem nic. Chwilowo pauzowałem. I byłem pewny, że prędko tego nie zrobię. Zbyt ryzykowne. Nie przygotowałem sobie gruntu.
Читать дальше