– Cóż to? – zapytałem.
– Owa, sądzę, książka, którą Poe miał do druku przygotowywać; niedawno i, na szczęście nasze, wydana dość niestarannie.
Otwarłem na spisie treści. I oto, wstyd mi pisać, co tam zobaczyłem: Ciebiem uwiodła, Przyjaciółce, na okoliczność narodzenia syna, Bawół umierający, Zaproszenie na modły, Jam to, więc porzuć lęki, Na rozstanie z przyjacielem, Pierwszy lata dzionek, no i, jakże inaczej, Dzień lata ostatni. Sama już owa lista ciągnąć się zdawała w nieskończoność. Duponte zaś wyjaśnił, iż dokonał zamówienia u któregoś z miejscowych księgarzy.
– Wiadomo, iż monsieur Poe nigdy nie był w Filadelfii celem redagowania wierszy owej damy – stwierdził z mocą.
– Jakże, monsieur?
– Bo sądząc po liczbie poematów, jasne to jak słońce, że nikt woluminu nigdy nie poprawiał. O ile, niech Bóg mu wybaczy, ktokolwiek coś tu w ogóle robił, z pewnością, jak idzie o zwięzłość i harmonię wersu, w przeciwieństwie do Poego nie miał ani doświadczenia, ani niezłomnych pryncypiów.
Musiałem się z tym zgodzić. Tak oto bowiem w praktyce mi się objawił cały sens godzin pędzonych w mym salonie nad utworami wybitnego poety.
Lecz i mnie ogarnęły pewne wątpliwości:
– A może, monsieur Duponte, wybrał się do Filadelfii i już wiersze zaczął edytować, lecz się z poetką o coś skłócił lub też niechętny dziełu zdecydował wrócić do Baltimore…?
– Pytanie to, owszem, bystre, acz jakby mało spostrzegawcze. W istocie byłoby możliwe, iż się do damy owej udał, a z powodu warunków ostatecznie ustalonych postanowił zrezygnować. My jednak odrzucimy taką ewentualność.
– Niby czemu, monsieur?
– Gdy pan się lepiej przyjrzysz spisowi zawartości, wówczas, jestem przekonany, zaraz się zorientujesz, gdzie przystanąć należy.
Tymczasem już zdążyliśmy zasiąść przy stole w restauracji. Chyląc się, Duponte zerknął na wskazany przeze mnie tytuł.
– Doskonale, monsieur. Proszę, czytaj zatem. Poemat Obcego zatrata tak oto się rozpoczynał:
Przy jego łożu śmierci się zebrali, -
Wzrok szklisty miał, przygaszony;
Lecz nikt, kto go oglądał
Ni odrobinę nie był zasmucony.
O, smutne to i potworne,
Umierać w bliskości, acz nieznanej;
Nie znaleźć w mrocznej izbie
Twarzy ni postaci w sercu zapisanej!
– Jakże to przypomina znaną nam poniekąd okoliczność!!!
– Owszem, tak widzi ją artystka. Kontynuuj pan, proszę. Podoba mi się bardzo twa uduchowiona recytacja.
– Dzięki, monsieur – odrzekłem.
Następne zwrotki poświęcono śmierci w osamotnieniu człowieka, któremu „ręki nie uścisną i nie ucałują na drogę”. Później niby-pejzaż zejścia tak został ukazany:
Tak oto pomarł – z dala od tych,
Co wczesny kres by jego opłakali!
Obca przymknęła dłoń powieki,
Do bezimiennych go powiodła sali.
Tam go ułożono, gdzie drzewa wysokie
Ocieniały łoże jego czarne,
Pospiesznie, w ciszy wzniesiono
Z traw nad głową jego usypisko marne.
Potem się nikt nie modlił i nie płakał,
Nawet nie przystanął w owym miejscu świętym;
Lecz prędko o nim zapomniano,
Tak pozostawiając, jak gdyby wyklętym.
– „Do bezimiennych”… Zamiast grobu, który powinien być wszak świętym, zaledwie „usypisko marne”… Pospieszna ceremonia, gdzie nikt „nawet nie przystanął”… Toż to z pewnością dotyczy pogrzebu Edgara Poe! Pochówek tak opisany, jak go oglądałem!!!
– Jakżeśmy dopuścili, madame Loud często jest w podróży, o czym świadczą motywy ukazane w pewnych poematach, a i ze szczegółów utworu, który pan odczytał, jasno widać, iż w ciągu dwu minionych lat od śmierci pisarza i tu również, w Baltimore, przebywała. Wiedziona czystym zaciekawieniem zgonem człowieka, którego przecież miała spotkać, zdołała bliski twym wspomnieniom obraz jego pochówku sprokurować, odwiedzając cmentarz i wypytując dozorcę czy grabarza, a i też na pewno kogoś ze szpitala.
– Wprost niebywałe – oświadczyłem na to.
– Jeśli się w to dzieło wczytać z należną uwagą, bez trudu da się wyciągnąć ten albo inny wniosek. A że, monsieur Clark, dama owa wyrzuca nieobecnym przy grobie nieobecność właśnie, to mi zapewne przyznasz rację, że wyraża się ona z perspektywy podobnej do twojej. W wierszu nie podano ani gdzie przed śmiercią bywał, ani też jak wyglądało jego zachowanie. Zatem wieść przykrą odebrała madame Loud gdzieś daleko bawiąc, i jasne, iż plany Poego nie mogły być jej znane z bezpośredniego z nim kontaktu. Ponadto, z tytułu utworu da się wywnioskować, że obcym jej się jawił, a więc nieznajomym. Bez wątpienia stwierdzimy wobec tego, iż wbrew wspólnym nadziejom jednak ci dwoje w Filadelfii się nie poznali. Dopiero wszak to dla nas pierwszy dowód, że poeta wcale nie dotarł do owego miasta.
– Pierwszy, monsieur Duponte?
– Nie inaczej.
– A czemu teściową prosił, by doń fałszywie listy kierowała?
– Ów fakt może się dla nas stać kolejną wskazówką – odparł Duponte, wyraźnie zadowolony, że przynajmniej na razie temat został zamknięty.
Duponte nadal wyprawiał się na spacery po mieście. Po rozlicznych i zaciekłych kłótniach z Von Dantkerem, który nie chcąc przystać na dziwne wymagania, w końcu go postanowił uwiecznić bez pozowania – detektyw już mógł bez przeszkód opuszczać „Glen Elizę”. Ja zaś, aby uniknąć dalszych z nim perturbacji, wiadomość taką przesłałem, iż opłacę trudy jego, na co odpowiedział, iż mu po południu ktoś inny zapłatę ofiaruje. Nic z tego nie pojąwszy, udałem się do kwatery Von Dantkera – gdy stamtąd akurat się oddalał (z ukłonem i uśmiechem) Baron Dupin.
Kiedy, w szale prawie, opowiedziałem Duponte’owi, że podejrzewam artystę o szpiegowskie sztuczki, zaśmiał się tylko.
– Monsieur, przecież słyszał i najdrobniejsze nasze słowo, choć się tak pochłonięty twórczością mógł wydawać!
– Ten prostak Von Dantker miałby czegoś słuchać?! – więcej nic się z Duponte’a wyciągnąć w kwestii owej nie udało.
Występując jako obserwator „aury miejskiej”, Duponte wędrował po Baltimore krokiem tak niespiesznym, jakby był w Paryżu. Zwykłem mu w wyprawach owych towarzyszyć, by go przypadkiem, jak wcześniej, nie stracić z oka. Nieraz dom mój opuszczał wieczorem. I prawie jak narrator Zabójstwa przy rue Morgue, o C. Auguste Dupinie mógłbym powiedzieć, iż zależało nam na potajemnej obserwacji pośród ludnego miasta obłędnych świateł i cieni. Niemal, bo jak już wiecie, miasto moje porównane z Paryżem po zmierzchu, mroczne się aż nadto jawi.
I właśnie przy słabym świetle wpadłem na wytwornego dżentelmena.
– Zechcesz mi pan wybaczyć – tak doń rzekłem. Człowiek ów, opatulony w czarne staromodne palto, takiej mi tylko udzielił odpowiedzi, że zerknąwszy na mnie, odszedł bez jednego słowa.
Fatalne oświetlenie naszego miasta bynajmniej nie wadziło Duponte’owi.
– W dzień biały wszystko widzę – mawiał. – Nocą zaś świat przenikam.
Na podobieństwo sowy w nocy łowić potrafił co należy.
Dwakroć przy owych wycieczkach, łącznie też z okazją, gdy się zderzyłem z nieznajomym, przez przypadek spotkaliśmy Barona Dupina z Bonjour. Baltimore liczyło ponad sto pięćdziesiąt tysięcy obywateli, więc prawdopodobieństwo skrzyżowania ich dróg było w istocie niezbyt wielkie. Wydaje się jednak, że stykać nas musiały wspólne cele. Lub może również Baron chciał z nas sobie podrwić. Stwierdziłem, iż się chyba zmienił, jeśli mowa o obliczu i posturze. Nie wiem, czy na wadze przybrał, czy też, hmmm, wychudł?
Читать дальше