– Nic to – oświadczył Moran. – Bo chociaż wszelkie drzwi i okna sznurami zabezpieczamy, gmach robi zgiełk znacznie gorszy niż jego pacjenci w swoim czasie.
Wtedy się ku otworowi Bonjour przybliżyła, bez obaw w głąb szybu spozierając.
– Uważaj, pani! – ostrzegł Moran, gdy we mnie serce struchlało.
Bonjour na to weszła w tunel, tak że przez moment sądziłem, iż z całą pewnością na mnie wyląduje. Ona tymczasem jedną ręką linę pochwyciła, wsuwając ją między kolana, aby się ubezpieczyć. Moran chyba protestował, bo zaraz usłyszałem, jak go Baron próbuje udobruchać. Bez najmniejszego choćby drgnienia o cud modlić się począłem, przekonany, iż mnie ona wypatrzy i prześwidruje na wylot.
Bonjour wędrowała ku mnie, cal po calu, ciągnąc sznur tak, że się również mimowolnie do niej zbliżałem.
Z zaciśniętymi powiekami i oblewając się zimnym potem, czekałem, aż mnie wreszcie znajdzie. Skupienie zakłócił pisk straszliwy, nieludzki – gdy armia żarłocznych czarnych szczurów pomknęła en masse w górę szybu, w stronę Bonjour, bezwiednie, jak gdyby przyciągnięta przez nią. Wstrzymałem się od krzyku, choć parę mi przeleciało po barku i po plecach, by wesprzeć się, szarpiąc odzież swymi zakrzywionymi pazurami.
– To tylko szczury – mruknąwszy, tak kopnęła kilka stworzeń, że w czeluść pospadały; Baron zaś podał jej ramię i pomógł wrócić do sali wykładowej.
– Dzięki Bogu – wydyszałem do tych bestii.
Dwa, które przycupnęły mi na karku, strząsnąć też musiałem. Słysząc zaś doskonale wszystko, co mówią ci nade mną, podjąłem postanowienie, aby się teraz ledwie krztynę dźwignąć i dla bezpieczeństwa już nie ruszać.
– Mów dalej, bardzo proszę – rzekł do Morana Dupin. – Więc znajomych sprowadzić mu tutaj obiecałeś…
Człowiek lekko się zawahał.
– Być może, nim więcej powiem, warto, bym się skonsultował z rodziną Poego oraz przyjaciółmi. Jeżeli mnie pamięć nie myli, gdyśmy go kurowali, zjawił się niejaki Neilson Poe z adwokatem Z. Collinsem Lee…
Baron westchnął głośno.
– Zobaczmy, co na stole – żartem zaproponowała Bonjour.
Dobiegł mnie szelest prześcieradła, gdy je odgarniała z nagich zwłok.
– Ejże! – Moran był zakłopotany takim zachowaniem. – Co pani wyrabia?
– Nieraz gołych mężczyzn w życiu oglądałam – rzekła wesoło Bonjour.
– Nie zawstydzaj doktora, bo człowiek młody przecież! – krzyknął Baron.
– Warto by wziąć zmarłego do domu na badanie – odparła, odsuwając blat stołu.
Na kategoryczny sprzeciw lekarza, Bonjour kontynuowała: – Dajże, doktorku, spokój. Nasze jest owo znalezisko i z tobą się nie podzielimy po połowie. O właśnie – tu się zwróciła do Barona – ciekawam, czy rodzina młódki, którą skryliśmy w szybie, nie chciałaby się dowiedzieć, że ciała nie ma w mogile, bo je rad by pokrajać pewien tu ze szpitala elegancik…
– Zaiste intrygujące, miła moja! – przytaknął Baron.
– Jakże! Czynimy tak w imię wiedzy, jak ratować życie ludzkie! Samiście przywlekli przecież tamte zwłoki!
– Na twoją prośbę, doktorze – rzekła Bonjour – w zamian za informacje, o które prosi ciebie mój pan.
Schyliwszy się do Morana, Baron oznajmił sotto voce :
– Jak zatem pan widzisz jasno, pod niewłaściwy się zwróciłeś adres.
Lekarz wyraźnie stracił rezon:
– W tym sedno więc, pojmuję. Wróćmy zatem do Poego. Żeby się poczuł nieco lepiej, powiedziałem, że wkrótce powróci do istot jego sercu bliskich. Na co z wigorem odparł, jak pamiętam: „Najlepsze, co mógłby mi ofiarować bliski przyjaciel, to jeden celny strzał z rewolweru, a w łeb prosto”. No, a na pytania, co też mu się stało, odpowiadał, iż gotów w ziemię się pogrążyć i tak dalej, czyli tak się zachowywał, jak każdy zwykły pacjent o spadku nastroju. Wreszcie popadł w delirium trwające do soboty wieczór, gdy zaczął bez końca nawoływać Reynoldsa, sześć, siedem godzin, aż do rana, jak was już informowałem. Wyczerpany, udręczony szepnął: „Miej mnie, Boże, w opiece”, i zaraz potem skonał. Tyle…
– Tu byśmy chcieli wiedzieć – wtrącił Baron – czy przedtem ktoś go nakłaniał do jakiejś sztucznej używki… opium choćby… która mogłaby wywołać u niego rzeczony stan?
– Nie wiem. Prawdę powiedziawszy, sir, przebywał w stanie żałosnym i przedziwnym, lecz z całą pewnością woni alkoholu odeń wyczuć się nie dało.
Słuchając, łowiłem najdrobniejsze słowa, acz cały czas tak się wysilałem, żeby mnie przez przypadek nie posłyszała Bonjour. Trzeba mi było wstrzymać oddech i głuszyć łomotanie serca. Gdy wreszcie rozmowa ku satysfakcji Barona się skończyła, i – sądząc po odgłosie kroków – z piętra czwartego się wynieśli, wówczas minąłem zwłoki, by wywlec się na górę.
Sprawdziłem, że droga wolna, i wturlałem się do sali wykładowej. Tam, na posadzce ułożony, od trupiego odoru zaniosłem się kaszlem, łykając w spazmie wdzięczności własną ślinę.
Tu myślicie pewnie, iż mimo sztywnych zasad filozofii Duponte’a nad wyraz nieroztropne było mu przygód owych nie zapodać jak najszybciej. Zacięcia filozoficznego jednak nie posiadam prawie wcale. Analityk Duponte podchodził do rzeczy racjonalnie, gdy ja umiałem się im tylko przyglądać. Lecz choć obserwacja pomniejszą jest formą zdobywania wiedzy, to wymaga pewnej dawki pragmatyzmu, przydatnej i memu wspólnikowi, i w ogólności naszym dochodzeniom.
Wspomnieć wcześniej powinienem, jak przy szukaniu Reynoldsa udało mi się – bez wiedzy Duponte’a – zdobyć swobodny dostęp do czasopism gromadzonych w bibliotece. Od przybycia do Baltimore Duponte zaanektował pomieszczenie i osobiście doglądał jego skarbów przechowywanych w sanktuarium. Czytając jednak co innego, zwykł się z biblioteki zagraconej przenosić do licznych sypialni i pokoi, o których istnieniu dawno już zapomniałem. Wybierał jakiś przypadkowy tom z półki, raz atlas ojca, poświęcony nieznanym zakątkom świata, lub po francusku broszurę, którą moja matka przywiozła z wojaży zagranicznych. Co zaś nie umknęło mej uwadze: czytywał i Poego.
W istocie nieraz tak nim pochłonięty, że wróciły mi wspomnienia, jak się przez całe lata syciłem owym pokarmem. Duponte wykazywał bardziej podejście naukowe, czytając jak literacki krytyk mechanicznie. Krytyk nie da się materii porwać i w nadziei przeniknięcia umysłu pisarza nieprzystojnie nie będzie szarpał stronic, podróż tego typu bowiem wymaga opanowania w stu procentach. Stąd odnajdując w piśmie recenzję lektury świeżo ukończonej, czytelnik, gdy własne z nią poglądy porównuje, nieraz myśli sobie: „Wszak to co innego, druga wersja, gdzie wszystko zmienione, tak że i ją mi trzeba poznać jak najszybciej!”.
Beznamiętne podejście Duponte’a do dzieł poety zdało mi się, podkreślam, niesłychanie właściwe. Miał bowiem istotny wgląd i w jego naturę, i w zagadkowe okoliczności, z jakimi przyszło nam się mierzyć.
– Żeby tak można wykryć, który okręt go przywiózł! – raz stwierdziłem.
Duponte ożywił się w sekundzie.
– W gazetach lokalnych podają, iż nic na ten temat nie wiadomo. Lecz to, że nie wiedzą oni, monsieur, bynajmniej nie wyznacza granic niewiadomego. Odpowiedź na ową kwestię jasno została przedstawiona w periodykach z Richmond, wydawanych w ostatnich miesiącach życia Poego.
– Gdy prowadził wykłady z zakresu poezji i literatury.
– Otóż właśnie. Celem zdobycia środków na magazyn „The Stylus”, jak zresztą ci donosił, monsieur Clark, w swych listach. Nie wiemy wprawdzie, którym statkiem wpłynął z Richmond do Baltimore, lecz to w zasadzie bez znaczenia, i tak nam bowiem nie przesłoni celu owej wycieczki. Powód, jaki go tu przygnał, człowiek myślący ustali bez trudu. Z plotek, które dwa miesiące przed zgonem Poego zaczęto przytaczać w prasie, wynika, iż po śmierci żony wdał się on w liczne miłosne związki z kobietami. I wtedy też się zaręczył w Richmond z zamożną niewiastą, więc mało prawdopodobne, by tu zjechał umówiony na jakąś romantyczną schadzkę. Gdy zaś się temu przyjrzeć pod kątem naszej sprawy, niejaka pani Shelton cieszyła się sławą bogatej pośród redaktorów wszelakich czasopism, a że ci wiedzą wszystko, zanim do plebsu dotrze, to o jej zasobach finansowych wiedział każdy – Poe uznał więc przypuszczalnie, iż stosownie będzie odeprzeć potencjalne pomówienie, jakoby chciał się z nią żenić ze względu na majątek.
Читать дальше