– Wystarczy „Baronie”, jeśliś pan łaskaw. Poe w swym szpitalnym łóżku domagał się jakiegoś Reynoldsa – jak widać, i to również wiedział Dupin. – Czy nie zdaje ci się owa rzecz niezwykłą? W istocie swej nadzwyczajną, jeśli mi tu wolno użyć takiej frazy. Dlaczego zatem wspomniał w godzinie śmierci ciebie?
– Nie mam w pamięci spotkania z jakimś Poem. Pytaj pan innych z komisji, a teraz zechciej mi wybaczyć, bardzo proszę.
Wychyliłem się zza muru na tyle, aby – gdy Reynolds odszedł – ujrzeć twarz Barona. Stał w zupełnym bezruchu, z uśmiechem tak wykrzywionym, jakby przed chwilą spożył kwaśny pokarm lub (co by mnie nie zdziwiło) ukradł Reynoldsowi portfel. Bez względu na to, co czynił w danej chwili, na obliczu Barona wiecznie malował się triumf. I mimo że był przecież zhańbionym adwokatem, który musi przed dłużnikami salwować się ucieczką, to również i teraz – z kwitkiem odprawiony przez Reynoldsa – stale sprawiał wrażenie pewnego swoich celów.
Sam stojąc na ulicy, oblizał parokrotnie górną wargę, jakby w gotowości na dalsze przemowy. Gdy nie warczał na kogoś lub gdy nie próbował innych na swe przekabacić, twarz jego i postawa mogły się zdać martwe. Ale że nieustannie być musiał niby nakręcony, więc z błyskiem intelektu szepnął sam do siebie jedno słowo:
– Dupin!
Wycedził to jak przekleństwo niemal i tak osobliwie, jakby się własnoręcznie chciał tu grzmotnąć w szczękę. Choć gdy się o tym pomyśli nie jak o nazwisku, a całym dziedzictwie powiązanym z jego mieniem, nie wyda się to może aż tak dziwne. Lecz Baron był typem człowieka, który siebie widzi ponad resztą górującym, spytany zatem o rodowód, jak cesarz Napoleon dałby odpowiedź: „Jam jest przodkiem”.
W naszej okoliczności jednak owo „Dupin!” nie doń i nie pod adresem jego krewnych zostało skierowane. Nie. Baron starał się mianowicie przywołać postać C. Auguste Dupina. Personę, nad którą chciał dokazać swej wielkości i władzy. A po cóż w istocie imię literackiego bohatera tak mamrotać? Iluzja, jakiej uległ, uporczywie w niej trwając od pierwszego spotkania ze mną w Paryżu – że właśnie on to jest prawdziwym Dupinem – widocznie go przerosła, do czego, jeśli w ogóle, umiał się przyznać jedynie w samotności, jak i w owej sytuacji. Tu, na pustej ulicy, wbrew swoim nawykom nie mógł już udawać Dupina i nie mógł nikogo upokorzyć ani się też wdawać w spory. Przytoczone zachowanie Barona miało w sobie i rozpacz, i coś zarazem wulgarnego. Stwierdziłem, iż ustępuje i poddać się zamierza, lecz moje przypuszczenie okazało się błędne.
Przywarłem do słupa wspierającego markizę przed drukarnią. Po chwili zaś dojrzałem ów znajomy powóz, który wspomnianej nocy Barona z żoną oczekiwał. Mogę tylko domniemywać, jakim pochlebstwem czy groźbą Baron nakłonił fiakra, by ten zgodził się go oddać jemu na wyłączność. Bonjour wysiadła z pojazdu. Na koźle siedział ów smukły, o ciemnej skórze powożący. Jak zdołałem ustalić nieco później, Baron najął tego niewolnika, ledwie jeszcze nastolatka, o imieniu Newman i jako woźnicę, i jako doręczyciela wszelkich wiadomości, obiecując mu, że w zamian za godną pracę wykupi go od pana i zapewni wolność.
Bonjour ściszonym głosem i po francusku rzekła Baronowi, iż gdy noc zapadnie, „mamy się z nim spotkać na cmentarzu”. Więcej nic posłyszeć nie zdołałem.
Wróciwszy do „Glen Elizy”, wziąłem z półki księgę adresową. Baron Dupin wyjawił, iż ów Reynolds trudni się stolarką. W spisie nazwisko człowieka tej profesji, zamieszkałego tuż przy ulicy, gdzie go widziałem z Baronem, ujęto w sposób następujący:
REYNOLDS, HENRY, STOLARZ,
RÓG FRONT I LOW
Ciekawe, co człowiek tak niepozorny mógłby z Poem mieć wspólnego? Wszak ten, kto jak on odwiedziłby moje miasto na krótki pobyt, raczej nie wymagałby usług tego typu. By rzecz tę wykoncypować, nie trzeba mi było korzystać z racjomaginacji. Zwłaszcza iż gość ów wyparł się widzenia z poetą.
Zacząłem się więc zastanawiać nad uwagami Barona. Wskazał on mianowicie, że Henry Reynolds coś spostrzegł, z Poem jakoby u Ryana przebywając. Po cóż się by z nim spotkał w jakże smętnej godzinie? I też, skąd Baron wiedział… – rozmyślałem z powagą.
Tamten wspomniał wybory. „Okres wyborczy tutaj, panie Baronie, gorący bywa do obłędu”. No i „z komisji inni” jeszcze. Zapewne Reynolds przyszedł do gospody właśnie w związku z wyborami, bo jako lokal służyła ona głosującym z Okręgu Czwartego. Przetrząsnąłem zbiór prasy, który z Duponte’em zgromadziliśmy, by się natknąć wreszcie na numer „Sun” z trzeciego października czterdziestego dziewiątego. Wtedy, jak podał inny dziennik, w „stanie wstrząsającym” pisarz został znaleziony u Ryana.
Oto więc w dziale „Sun” poświęconym polityce podano nazwisko „Henry Reynolds” na jednej stronie z obszerną listą członków komisji wyborczych Baltimore, którzy zaprzysięgali wyborców, czuwając nad całym przedsięwzięciem. Reynolds zasiadał w komisji Okręgu Czwartego, u Ryana, czyli w pobliżu swej kwatery – co niezbicie wyjaśniało obecność Dupina w tym rejonie.
Rozpierała mnie wprost żądza ogłoszenia, co zdołałem ustalić. Lecz gdybym to powiedział Duponte’owi, ten by mnie niechybnie zganił – z zadumą powtarzając słowa filozofa, że nam przecież nie wolno wypytywać świadków. „Wszystko, co niejasne, sami wykryjemy” – rzekłby pewnie. Prócz tego dodałby jeszcze, że się Baron Dupin już z Reynoldsem porozumiał, toteż i jego zatruć zdążył, podobnie jak innych gości i mieszkańców Baltimore.
W myślach sobie powtórzyłem, iż Duponte to detektyw najznakomitszy w świecie, tak więc udział mój w sprawie musi się ograniczyć do spełniania tylko jego potrzeb. Acz nie dawało mi spokoju, kto też ów jegomość, którego Baron z Bonjour na cmentarzu planowali spotkać pod wieczór. Trawiony ciekawością, jak się tajna ich schadzka z osobą Reynoldsa może wiązać, ledwie zapadł zmrok, wyszedłem – niby zaczerpnąć powietrza.
Dorożką udałem się w północno-wschodni kwartał miasta, gdzie strach było się poruszać o tej porze. Okrążywszy cmentarz Baltimore, powóz mój ostro przyhamował, konie zaś zaczęły wierzgać, spłoszone i rozedrgane.
– Czyś to nad nimi stracił panowanie? – zapytałem fiakra.
– Tak, sir, tak mi się zdaje.
– Stój! Dalszą drogę przejdę pieszo.
– Tu chcesz, sir, spacerować?!
Gdyby nie wiodła mnie konieczność zbadania, co też knuje Baron, z pewnością bym sam siebie o to spytał. Z wahaniem więc przestąpiwszy bramę, ruszyłem skrajem cmentarza, najbliżej, jak tylko się dało, świateł Fayette Street i Broadwayu.
Na widok powozu Barona w takiej się odeń ulokowałem odległości, by mnie wieczorne mroki bezpiecznie ukrywały. Do pojazdu wniesiono jakiś ciężki pakiet i po chwili ktoś inny zniknął w ciemnościach miejsca spoczynku. Pilnowałem się, aby mnie nie dostrzeżono, lecz gdy wtem powóz zaczął się oddalać, ogarnęła mnie panika. Nie mając woli przebywać w samotności po zmierzchu w królestwie umarłych, pomknąłem chyżo naprzód, niby jakiś gryzoń.
Zbliżywszy się pospiesznie do prawej strony cmentarzyska, w ślad za powozem Dupina dotarłem aż do szpitala Washington College. Tam, gdzie poetę umieszczono i gdzie oddał ducha. Ów obszerny budynek z cegły z dwiema wieżycami nie mniej upiorny się objawił jak pobliski cmentarz. W istocie wykładowcy college’u stwierdzili krótko po śmierci Poego, iż się on zbyt daleko centrum mieści, więc zeń – jako ze szpitala – korzystano odtąd sporadycznie. Zarząd uczelni zaś, przez to na nowe wydatki narażony, starał się wyprzedać zarówno opustoszały gmach, jak i grunty wokół.
Читать дальше