– Okrutnik, i basta! – tak mi oświadczyła.
W czasie wolnym od zajęć odwiedzałem Hattie parokrotnie, acz na próżno. Pełne pesymizmu uwagi Petera, iż powinienem naprawić sytuację, napawały mnie coraz większym niepokojem. Stan jej matki, niewiasty kruchego zdrowia, stale przykutej do łóżka lub dla wzmocnienia na wieś czy do źródeł wysyłanej, znacznie się pogorszył tego lata. Po kolejnym pobycie nad morzem niemal już nie wstawała, co znacznie poszerzyło zakres obowiązków Hattie, ciotce zapewniając w domu jeszcze większą władzę. Za każdym razem sługa jakiś udzielał mi informacji, że obie panie są nieobecne. Wreszcie udało mi się jednak pomówić z Hattie, gdy akurat wsiadała przed domem do powozu.
– Kochanie, czyżbyś nie dostawała moich listów?
Na to się rozglądnęła i odwodząc mnie od bramy, rzekła po kryjomu:
– Lepiej już nie przychodź, Quentinie. Tyle się zmieniło, odkąd mamie gorzej. I siostry, i ciotka także teraz mnie potrzebują.
– Rozumiem – odparłem w lęku, iż moje wyczyny jeszcze by ją tylko pognębiły. – Jeśli chodzi o nasze plany… O cierpliwość proszę, już niebawem…
Tu pokręciła głową, żeby mnie uciszyć.
– Wiele się zmieniło, Quentinie – powtórzyła. – To na rozmowę niestosowny moment, lecz wkrótce z pewnością do niej powrócimy. Znajdę cię, kiedy tylko będę mogła, obiecuję. Nie komunikuj się z ciotką, a na mnie czekaj też cierpliwie.
Z domu dobiegł jakiś hałas. Hattie mnie odprawiła i zaraz odeszła w swoją stronę. Usłyszałem ciotkę (i bodaj szum ptasich piór zdobiących jej kapelusz), jak pyta Hattie swym wyniosłym tonem:
– Któż taki to był, drogie moje dziecko?
Odwróciwszy się, przyspieszyłem kroku w niejasnym przeczuciu, że gdy się obejrzę, to owa starsza dama każe woźnicy mnie rozjechać.
W „Glen Elizie” zaś Von Dantker, portrecista, zasiadł naprzeciw Duponte’a przy stole, na którym piętrzyły się jego rozliczne płótna oraz pędzle. Duponte wprost upajał się samą myślą o tym dziele. Kapryśną naturą obdarzony malarz nakazał mu surowo, by się nie ruszał ani odrobinę, tak że podczas rozmowy drgały jedynie usta detektywa. Na stwierdzenie moje, iż niezbyt to uprzejmy sposób podtrzymywania konwersacji, oznajmił, że wielce jest skupiony i rad by się przekonać, jak ja poradziłbym sobie z podzielnością uwagi w owym położeniu. Chwilami wyglądało to jak pogawędka z ożywionym malowidłem.
– Jak byś pan, monsieur Clark, określił, czym prawda jawi się Baronowi? – ostrym tonem zapytał raz pod wieczór.
– Lecz w jakim sensie? – odrzekłem.
– Pytałeś go, czy prawdy poszukuje. Zapewne, choć wielu sądzi, że posiada na nią patent, prawda nie tym samym przecież dla każdego, tymczasem spory toczą się niezmiennie, a uczeni co dzień obalają swe teorie w tym zakresie. Czym więc się ona zdaje naszemu znajomkowi? Wpierw się namyśliłem.
– Baron para się prawem, a w tej materii, tuszę, prawda to rzecz praktyczna, więc przy tym się obstaje, co nam jedynie sprzyjać może.
– Zaiste. Gdyby Chrystus miał adwokata przy swym boku, to wtedy tak by można Piłatem pokierować, iż wyrok swój musiałby uczynić znacznie łagodniejszym, co zaś by zakłóciło odkupienie ludzkiej rasy. Doskonale. Skoro więc mową prawa przemawia Baron Dupin, prawda nie tym będzie, co prawdopodobne, lecz tym, czego zdoła dowieść możności zaistnienia. Są to dwie różne rzeczy. W istocie z sobą nie związane i konfrontować ich nie wolno.
– Jak zatem się dowiemy, czy Baron prokuruje dowód dotyczący śmierci poety?
– Może go, owszem, sfabrykować, acz w rzeczywistości będzie raczej oparty na lichym podłożu. Skoro mu się zachciewa upowszechnić drukiem te knowania i wykładami o tym gromadzić też gotówkę, zapewne w obawie przed kompromitacją, monsieur Clark, nie ośmieli się tutaj łgać na całej linii. Wszak z tego, co podano w paryskich gazetach, nietrudno było wywnioskować, iż chce, by się dłużnicy jego dowiedzieli, że zamierza powrócić z gotówką, która go wyzwoli już na zawsze. Uczynił to po prostu, żeby się przed nimi zabezpieczyć. Wobec powyższego będzie potrzebował faktów – choćby je miał i po części powołać do istnienia.
Duponte cały czas niemal spędzał teraz w „Glen Elizie”, nieraz się kłócąc z Von Dantkerem, czy zachowuje idealną pozę. Specjalnie też dla malarza przybierał dziwny półuśmiech, aż w kącikach ust rysowały mu się ostre niby noże punkty.
Ja zaś częstokroć wychodziłem pod pretekstem załatwienia czegoś w mieście, na szwank potworny narażając swoje nerwy. Pocztowcy nieco wcześniej tego roku wprowadzili usługę dostarczania pism do rąk własnych adresata, za co się dodatkowo płaciło dwa centy – więc się już nie musiałem ciągle meldować w urzędzie. Usłyszawszy ode mnie, jak teraz działa nasza poczta, Duponte z początku się tym wielce zaciekawił, lecz szybko go z powrotem własne pochłonęły rozmyślania. Co dnia sprawdzałem przesyłki, w nadziei znalezienia jakichś nieoczekiwanych wieści, może i nawet ostatniego od Edgara listu do mnie, noty omyłkowo przedtem komuś dostarczonej czy też zaginionej, która się jednakowoż całkiem niespodziewanie odnalazła. Duponte nie otrzymywał poczty nigdy.
Aż tu – pewnego ranka, ledwiem zdążył wstać z pościeli – zjawił się doręczyciel z kufrem formy oraz barwy identycznej, jak jeden z przywiezionych przez Duponte’a z Paryża. Wprawiło mnie to w zdumienie, bo sądziłem, że już przechowuje u mnie cały bagaż. On tymczasem na tę okoliczność wyraźnie był przygotowany.
Każdego dnia rano wpierw sam przeglądałem gazety, dopiero potem je włączając do kolekcji mego towarzysza. Jednak pomimo zgiełku wokół śmierci poety, prócz nowych plotek i anegdot nigdy się tam nie natknąłem na prawdziwie istotną tej kwestii analizę. Choć w jednym periodyku zamieszczono świeże wyjaśnienie, czemu Poe znaleziony został w odzieży obdartej i nie na jego miarę szytej.
– Podają tu, że redaktor – a wedle mnie z pewnością Baron Dupin – wskazuje, jakoby strój poety, który doń nie należał, miał mu posłużyć za przebranie!
– Zaiste, monsieur – odparł Duponte, monokl zakładając, acz prawie bez czytania artykułu.
Tu aż mnie zatkało.
– Panu to wiadomo?!
– Nie.
– Czemu więc „zaiste” do mnie mówisz?
– „Zaiste są w wielkim błędzie”, chciałem rzec jedynie.
– Skąd owa pewność? – zapytałem.
– Dziennikarze mylą się prawie stale i we wszystkim – odrzekł. – Gdybyś pan kiedy znalazł w druku zasady swej religii, warto by się było zastanowić nad jej zmianą.
– Monsieur! Wszak spędzasz całe dnie w bibliotece, ciągle lekturą gazet pochłonięty! Po cóż ci tracić tyle czasu?
– Należy ich omyłki śledzić, monsieur Clark, aby się zbliżyć do prawdy.
Zapatrzony weń czekałem dalszych wywodów. Duponte uniósł brwi w typowy dla Francuzów sposób.
– Przeprowadzę zatem pewną demonstrację. Weźmy zagadnienie stroju, który tu opisują. Niedawno „Observer”, w Richmond wydawany, podał, iż Poe czas jakiś przed swą wizytą w Baltimore nienaumyślnie zamiast własną laską począł się posługiwać trzcinową malajką swego przyjaciela z Richmond, doktora Johna Cartera. I w tymże periodyku wyczytasz błąd równie groteskowy, jak rzeczone „przebranie”, a to mianowicie, iż go w czas pobytu tutaj z odzieży okradziono przy napadzie, w zamian mu ofiarując strój zupełnie inny. Przydają owym ubraniom znaczenie najgłówniejsze, bo dla tych, którzy Poego odnaleźli, wygląd jego stroju jest przecież rzeczą oczywistą. Tak wyobraźnię budząc, zagłusza się rozum.
Читать дальше