Zawsze się jednak Baron chętnie wykazywał swoją „olbrzymią” wiedzą zgromadzoną na temat śmierci Poego.
– Wyborna laska – rzekł mi kiedyś. – Zgodna z nową modą?
– Malajka – dumnie odparłem.
– Malajka, pan powiadasz? Jak laska poety. Bo wam wiedzieć trzeba, moi mili, iż wszystko, co wykryjecie, my już dawno wiemy z wyprzedzeniem. Czemu się pseudonimem „E. S. T. Grey” chciał posługiwać na ten przykład. O strojach, które nie na niego były szyte… Pewnie wyczytaliście, iż to tylko przebranie? Owszem, lecz nie z jego wyboru…
W pół zdania zwykł urywać tajemniczo lub się razem z Bonjour zanosili śmiechem. Ona zaś wpatrywała się we mnie i Duponte’a, nawet nie udając sztucznych uprzejmości męża. A Baron rzecz tak kończył zwykle:
– Ileż się, przyjaciele, kryje w zasięgu ręki! A my wiemy przecież, jak sławy dostąpić!
Zawsze – w wielkim stylu.
– Duponte, mój kochanku – przywitał raz detektywa, gdyśmy się przechadzali zaraz po śniadaniu. – Jak miło widzieć pana w dobrym zdrowiu. Zapewne bez fanfar wrócisz do Paryża, bośmy tu poczynili kroki tak potężne, iż wkrótce nie zostanie nic już do roboty.
Duponte zachował uprzejmość:
– A więc wizytę w Baltimore zaliczysz do udanych.
– Taką mam nadzieję! – odparował Dupin szeptem, wykręcając głowę. – Bo nigdzie indziej nie widziałem tylu niewiast powabnych.
Aż na ton jego się skrzywiłem. Bonjour gdzieś wówczas odeszła; szkoda, stwierdziłem w duchu.
Po rozstaniu z Baronem Duponte zwrócił się po jakiejś chwili do mnie.
– Na ileś pan gotów, monsieur Clark? – spytał cicho, tak obejmując mnie ramieniem, aż mnie ciarki przeszły.
– Słucham?
– Co dnia pan bowiem bardziej się do enigmy zbliżasz…
– Monsieur, nieść pomoc pragnąłbym całym sobą. Prawdę powiedziawszy, nie miałem pojęcia, na ile udało mi się zbliżyć do jego zamierzeń; w istocie zaś, przypuszczam, w kwestii śmierci Poego ledwie się wówczas znajdowałem niby na prawdy peryferiach…
Duponte tak pokręcił głową, jakby zwątpienie straszne wyrażając.
– O ile pan się tylko zgadzasz, chciałbym, abyś gruntowniej wgłębił się w jego sprawy.
Zdziwiony w najwyższym stopniu, poprosiłem o wytłumaczenie.
– Pomogłoby nam to znacznie rozeznać się w taktykach Barona Dupina – odpowiedział – gdybyś pan więcej niż Reynoldsa zdołał wykryć.
– Wszak moja styczność z Reynoldsem nie spodobała ci się wielce!!!
– Owszem, bo okazało się to nieprzydatne. Lecz, jak wiesz doskonale, monsieur Clark, wpierw musimy wskazać to, co bezsensowne, żeby móc ustalić, co naprawdę jest istotne.
Cóż sobie Duponte wyobrażał, pytając, na co jestem gotów, stwierdzić w pierwszej chwili nie umiałem. Choć rzecz oczywista: gdybym się wybrał śledzić Barona, toby mi coś groziło nieustannie…
Sądzę, że miał na myśli coś jeszcze innego. Czy byłbym gotów wyrzec się życia w imię sprawy. Czy też bym go odesłał następnym parowcem do Paryża; czy – wyczuwając, co się święci – postanowiłbym wybrać ciszę i spokój „Glen Elizy”…?
WIECZNA ZA FANTOMAMI POGOŃ
Oto jak się stałem tajnym agentem. Baron Dupin co kilka dni przenosił się z hotelu do hotelu. Zapewne w obawie, iż go wyśledzą wrogowie z Paryża. I choć ów zaradczy środek wydawał mi się cokolwiek przesadzony, od jakiegoś czasu zacząłem widywać dwu jegomości, co systematycznie go obserwowali. A że czyniłem to również, trudno mi było jednocześnie przyglądać się ich zabiegom. Obaj chodzili niby w uniformach: niemodnych dawno, czarnych frakach i błękitnych spodniach oraz melonikach nasuniętych na czoło. Zupełnie niepodobni, obaj mieli w spojrzeniu coś nieprzytomnego, jak posągi rzymskie zgromadzone w Luwrze. Owym bezwzględnym wzrokiem mieli wypatrywać nieustannie jednego celu – Barona. Z początku przypuszczałem, iż to dlań pracują, lecz nie, bo za wszelką cenę starali się unikać jego bliskości. Natykając się na nich parokrotnie, wreszcie sobie przypomniałem, gdzie jednego spostrzegłem po raz pierwszy: naturalnie przy okazji którejś przechadzki z Duponte’em. Zwyczajnie wlazłem na tamtego, gdyśmy się nieco wcześniej z Baronem rozmówili – co może i nastąpiło, gdy ledwie przez nich właśnie został wytropiony.
W Baltimore nie oni jednak wyłącznie interesowali się Dupinem. Bo przecież był i stróż „Różańcówki”, owej meliny wigów Okręgu Czwartego, gdzieśmy prezesa ich, George’a, poznali. Potężny ów dozorca, Tindley, począł nękać Barona, gdy ten występował w przebraniu pierwszy mi raz objawionym w czytelnianej sali. Nawet sam Baron nie śmiałby się postawić owemu potworowi, którego gabarytów skromne miano „agent” nie oddaje żadną miarą. Dość rzec, iż przy nim każdy jak gdyby karłowaciał.
– O co, poczciwcze, chodzi? – spytał prześladowcę Baron Dupin.
– Fircyki na twych usługach mają się nie zajmować naszym klubem! – odparł Tindley.
– Skądże niby domysły, że mnie klub wasz obchodzi? – zapytał wyniosłym tonem Baron.
W odpowiedzi na to Tindley, z otwartą gębą, wraził palec między fałdy jego apaszki.
– Mamy na ciebie baczenie, odkąd mi się chciałeś do klubu wkupywać!
– Ach, więc was upomniano – rzekł Baron beztrosko. – Obawiam się, iż wskutek strasznego niedopatrzenia. Któż taki, wielcem ciekaw – dodał, kryjąc niepokój – miałby też przede mną was ostrzegać?
Choć Tindley nie oznajmił, że Duponte (skąd zresztą by mógł wiedzieć), Baron się domyślił bez większego trudu:
– Wysoki, nieelegancki Francuz o owalnej głowie, słusznie mi się zdaje? Jest to, sir, zwykły oszust – dodał. – A groźny tak, że słów szkoda!
Jak daremny błysk gniewu dojrzałem w oczach Barona, gdy najwidoczniej klął w duchu triumf mego towarzysza! Wkrótce, jako że Tindley chodził za nim wszędzie, był zmuszony zrzucić kichacza przebranie oraz opuścić wspólników w stroju owym pozyskanych… A zatem punkt dla nas – stwierdziłem z mściwą satysfakcją, gdy mu się nie udało przeniknąć do „Glen Elizy” za pośrednictwem holenderskiego portrecisty.
Lecz jak się wiecznie przy tym zmieniał, trudno doprawdy wyrazić me zdumienie! W rozdziale poprzednim wspomniałem zdolność Barona do przybierania coraz to nowych rysów. I oto widując go teraz na ulicy, spostrzegłem kolejną transformację oblicza i postaci, której jednak precyzyjnie wskazać nie byłbym zdolny. Bo chociaż zrezygnował z taniego kostiumu, jakie się widywało przy rue Madame w Paryżu, czyli sztucznego nosa i owłosienia głowy, tak że wizerunek jego uległ diametralnej przemianie – to nadal wyglądał Baron przeraźliwie wprost znajomo.
Któregoś dnia, pod wieczór syciłem palenisko, niepomny uwag Duponte’a, iż mu starcza ciepła. W Paryżu, powiadają, i przy ostrej zimie próżno by szukać żaru na kominku. Podczas gdy dla Amerykanów spadki temperatur ogromnie są dotkliwe, mieszkańcy Starego Kontynentu zdają się ich prawie nie dostrzegać; ja w przeciwieństwie do Francuza nigdy bym się nie zgodził siedzieć w domu owinięty w pledy. I owego wieczoru przyniesiono mi pewną wiadomość.
Od pani Blum, więc z niejakim wahaniem ją otwarłem. Otóż ciotka Hattie z nadzieją mi w owej nocie oświadczyła, że liczy, iż bezczelny Pasztetnik Francuz (czyli Duponte) już wreszcie został odprawiony. Przede wszystkim natomiast, powołując się na długoletnią swą zażyłość z domownikami „Glen Elizy”, spieszyła powiadomić, iż Hattie już innemu, dżentelmenowi godnemu zaufania i pracowitemu, zdecydowała się powierzyć przyszłość jako żona.
Читать дальше