Po kilku jeszcze słowach Josephine z gracją się pożegnała i odeszła. Bonjour zaś spojrzała na mnie, chichocząc jak pensjonarka:
– Fatalna to decyzja, monsieur Clark, żeś jest tu przeciwko Baronowi. Jak pan pewnie widzisz, my się nie kryjemy w cieniu, trwoniąc czas na drobiazgi.
– Doprawdy, mademoiselle! Tu, w Baltimore i w Ameryce, nikt się nie musi wiązać z Baronem czy wdawać w jego knowania! Czemuż to pani odeń nie uciekniesz? Tutaj nie istnieją żadne zależności!
Szeroko otwarła oczy.
– A niewolnictwo? – spytała. Cóż za inteligencja!
– Owszem! – odparłem szybko. – Lecz wolnej Francuzki ono nie dotyczy! Jeśli chodzi o Barona, nie masz pani przecież żadnych zobowiązań!
– Nie mam? Wobec męża mego? – zapytała. – Oj, warto będzie mi to zapamiętać.
– Baron jest więc małżonkiem pani?
– Naturalnie, i o zmianach w tym względzie nie ma mowy. Na pana miejscu, monsieur Clark, z pewnością nie wchodziłabym nam w drogę.
* * *
Gdzie tylko się człowiek ruszy, po świecie podróżując, niechybnie tam napotka pewien gatunek adwokata, tak jak i przyrodnik wszędzie swe trawy znajdzie oraz chwasty. Typ pierwszy, który mam na myśli, postrzega zawiłości prawa jako niewzruszone bóstwa. Lecz się spotyka też i inny, drapieżny, rzec by trzeba: mięsożerny, i dlań to nade wszystko liczy się ofiara, wszelkie zasady zaś jawią mu się jako przeszkody w drodze ku powodzeniu.
Baron Claude Dupin był mianowicie z owej drugiej kategorii okazem tak idealnym, że szkielet jego by można wystawić w Gabinecie Anatomii Porównawczej w Tuileries. Reguły prawne pożytkował jako broń w swej walce, niczym sztylety i pistolet, a nie jako świętość, która na najwyższy szacunek zasługuje. Gdy mu zależało na czasie – czyli na korzyści własnej – kończył dane spotkanie lub jakiś proces, zwyczajnie się wymykając oknem poczekalni. Jeśli zaś metody tak złowieszcze się mu nie sprawdzały, wówczas… miał w zwyczaju stosować i noże, i pistolety, i tak sobie z pomocą łotrów swoich, popleczników, zapewniał informacje mu konieczne, jak i wszelkie zeznania. Owszem więc, był prawnikiem, dopiero jednak w drugiej kolejności, przecież przede wszystkim, z powołania, działał on w charakterze impresaria. Na mocy prawa występując, prawem tym zarazem kupczył.
Pewnego dnia, w czasie naszej podróży przez Atlantyk, Duponte opowiedział mi historię Bonjour, fakt zamążpójścia jednak pominąwszy. We Francji – tak mi oznajmił – spotyka się typ przestępcy określany terminem bonjourier, co działa następująco: w modny strój ubrany złodziej (dama czy dżentelmen) wchodzi do jakiegoś domu i mija całą służbę, jakby się umówił na ważne spotkanie, porywa, co mu się nawinie, i jakby nigdy nic, odchodzi w swoją stronę. Kiedy przypadkiem sługa czy też ktoś z domowników między wejściem a wyjściem go spostrzeże, tamten się wtedy kłaniając, mówi: „Bonjour!” i prędko pyta o mieszkańca domu sąsiedniego, nazwisko uprzednio już zbadane. Zazwyczaj, naturalnie, zbirowi się tłumaczy, iż trafił pod niewłaściwy adres, no i też bez podejrzeń – a z kosztownościami, które zdążył skraść – tam właśnie się go kieruje. Dziewczę, które poznałem pośród paryskich umocnień, było najsławniejszym ze wszystkich w tym rodzaju, toteż inaczej jak Bonjour nikt już jej nie nazywał.
Bonjour podobno dorastała w jakiejś wiosce. Matka, Szwajcarka z pochodzenia, zmarła, nim ta dożyła roku, więc się nią opiekować musiał ojciec, znany z pracowitości piekarz, Francuz. Człowiek ten jednak wył z rozpaczy całe noce, co prędko się sprzykrzyło córce. I przez to, i też z braku macierzyńskiego wsparcia, dziewczyna – istota, jak to Francuzi, mocno niezależna – sama szybko zaczęła się o swe dobro troszczyć. On wkrótce został aresztowany na jej oczach, w chaosie pomniejszej jakiejś rewolucji. Panna udała się wówczas do Paryża, by tam już mieszkać samodzielnie, a wrodzony spryt i tężyzna fizyczna umożliwiły jej przetrwanie. Niejeden raz ją nękano, bo stała się złodziejką właśnie, no i też na jej twarzy stąd wzięła się owa blizna.
– Lecz jakże ktoś tak powabny trwa w pospolitym złodziejstwie? – spytałem Duponte’a raz pod wieczór, gdyśmy w jadalni parowca pospołu zasiadali.
Towarzysz mój uniósł brew, jakby w pierwszym odruchu nic nie chciał na to odpowiedzieć.
– Już nie złodziejką ona pospolitą. Od lat, i to z sukcesem, para się dziewczę owo skrytobójstwem. Tak się, jak powiadają, zahartowała w dawnych „bojach”, że zanim rozpłata komuś gardło, wpierw mu jeszcze krzyknie: „bonjour!” . Lecz są to spekulacje tylko; nikt tego nie potwierdził.
– A jednak w wiadomej panu sytuacji, jeśli o mnie chodzi, wykazała i kobiecość, i odwagę nienazwaną zarazem – rzekłem. – Sądzę, iż tego typu uchybienia wynikają u niewiast z marnego zdrowia oraz sytuacji materialnej.
– Widocznie żyła w ubóstwie – odparł Duponte. Kiedyś, a miało się to zdarzyć zimą, pojmanej przez paryską policję Bonjour – po spartaczonej robocie, która się skończyła śmiercią pewnego dżentelmena w jego własnym salonie – zagrożono egzekucją, aby tym sposobem położyć kres zbrodniczym działaniom coraz to nowych złodziejek. I sprawą tą się zajął Baron Dupin, wówczas u szczytu sławy. Z zapałem i talentem wykazując, iż przez pomyłkę ofiarą uczynili anielsko subtelne stworzenie, którego filigranowa postać, jak i krasa służyć ma wyłącznie uciesze gawiedzi.
Zapewne wiedząc to, nie zdziwicie się, skąd Baron brał swych wiernych popleczników. Gdy bowiem już się postarał, by ich uniewinniono, jak w wypadku Bonjour – miał wtedy zapewnione najwyższe ich oddanie oraz honor. Niby się może wydać to sprzecznością, lecz w życiu każdy potrzebuje zasad, a jak wiadomo, przestępcy nie hołdują zbyt wielu, lojalność jednakowoż cenią oni nade wszystko. Baron nieraz już był żonaty, lecz niewiasty owe oddawały mu rękę z pobudek rozmaitych: z miłości najzwyczajniej i – raz jeden – dla bogactwa. Trudno byłoby dociec, czy z lojalnością Bonjour poszło w parze jej uczucie, a może i na odwrót się te rzeczy miały… A może też po prostu zeszli się w wyniku jakiejś kalkulacji.
Kiedyśmy się znaleźli w „Glen Elizie”, Duponte – usłyszawszy, co mi powiedziała Bonjour – stwierdził to jedynie, iż taktyka Barona z pewnością zmąci nasze działania. I ja, rzecz oczywista, wysnułem podobny wniosek, co zresztą bardziej jeszcze mnie natchnęło, aby z uwagą dalej śledzić wszelkie tamtego poczynania u nas. Ja bowiem załatwiałem rozmaite sprawy na mieście, gdy Duponte prawie cały czas spędzał w mojej bibliotece. I – zazwyczaj w milczeniu. Nieraz mi się zdarzało bezwiednie naśladować jego pozę albo wyraz twarzy; by zabić nudę po prostu albo się utwierdzić w przekonaniu, że go mam przy sobie.
Razu pewnego Duponte, wertując dzienniki, krzyknął do mnie:
– Proszę!!!
– Coś monsieur wynalazł? – zapytałem.
– Właśnie mi się przypomniało, co pomyślałem, gdy wczoraj, pod pana nieobecność, zjawiła się interesantka.
– Słucham?
– Tak, i jej wizyta podziałała na mnie tak destrukcyjnie, że teraz dopiero się pozbierałem, choć może się to panu wyda mało wiarygodne.
Więcej na ten temat już mi zdradzić nie chciał, tak więc postanowiłem wybadać pokojowe. Jako że on był wtedy w domu, uznały, iż mnie o tym informować nie muszą. Każda mówiła co innego, zaraz się jednak domyśliłem, że chodzi o ciotkę Hattie, która mnie nawiedziła z – trzymającym jej nad głową parasolkę – niewolnikiem. Choć co do pewnych detali sługi nie były zgodne, tak chyba przebiegała jej rozmowa z Duponte’em:
Читать дальше