Ów małostkowy dureń wziął odwet, przeznaczając nam przy stole miejsca wręcz najgorsze. Ja zaś już aż do końca trzytygodniowej wędrówki na jego widok znacząco się uśmiechałem.
BALTIMORE 1851
Racjomaginacja. RZECZOWNIK. Akt rozmyślnego, celowego rozumowania za pośrednictwem imaginacji oraz ducha; głęboko osobista obserwacja i przewidywanie złożoności ludzkiego działania, a zwłaszcza częstej działania owego prostoty. Termin niezamienny z „rachowaniem” lub „logiką”.
* * *
Z początku nieustannie się pilnowałem, by nie popełnić jakiegoś błędu, który pokrzyżowałby ścieżki racjomaginacji Auguste Duponte’a (być może mego autorstwa powyższą – stworzoną przy obserwacji Duponte’a podczas naszej podróży – definicję pojęcia tego wykorzystać zechce Webster czy też inny wydawca w celu poprawienia własnej). Chciałem mu pomagać, nie przeszkadzając zarazem. Tymczasem najwidoczniej pierwszy swój błąd popełniłem, nim jeszcze zaczęliśmy działać.
Otóż po przybyciu do Baltimore, trzeciego dnia nad ranem siedziałem naprzeciw niego w mojej bibliotece. On zaś, usadowiony w najwygodniejszym z mych foteli, rozluźnił się jak chyba nigdy dotąd. Choć może „rozluźnienie” jest słowem nie całkiem stosownym, bo w rzeczy samej ciągle go coś pochłaniało, to jednak – zachowywał się niespiesznie i nad wyraz spokojnie.
Duponte zapoznał się ze wszystkimi, jakie zdołałem zgromadzić, artykułami na temat śmierci Poego. Dałem mu także inne stosowne do sprawy materiały – noty biograficzne z rozmaitych periodyków, ryciny, jak również swą osobistą korespondencję z pisarzem. Pisma te czytał niby gubernator stanu przy porannym posiłku, biegle opanowując każde słowo.
W dniu, o którym tu opowiadam, zwrócił się do mnie naraz z taką ekscytacją, że niemal już miałem pewność, iż chce mi objawić, co wydedukował w kwestii wiadomego zgonu.
– Muszę się zaznajomić z resztą materiału – stwierdził.
– Naturalnie – odparłem z wahaniem. Zdało mi się, że rozumiem, do czego pije i jaki tam wynalazł szkopuł, więc się musiałem starać, żeby go nie zniechęcić. – Monsieur Duponte, wziąwszy pod uwagę kapryśną naturę dziennikarzy, nie sądzę, by na ten temat opublikowano więcej ponad owe teksty, które panu przygotowałem.
Wręczywszy wtedy mi mój notes, Duponte wskazał palcem pękatą teczkę z wycinkami.
– Monsieur Clark, mnie nie chodzi tylko o te artykuły, lecz i całe gazety, z których zostały zaczerpnięte. Jak również, jeśli możliwe, o wszystkie ich numery z tygodnia przed i po danym artykule, pan rozumie…
– Lecz jeśli chodzi o choćby drobne wzmianki dotyczące poety, już zawartość wydań tych gruntownie przebadałem. Zapewniam, że oprócz tego, co w tej chwili pan masz w ręku, więcej już nic wynaleźć się nie dało.
– Osioł! – rzekł na to z westchnieniem.
Tuszę, że się to może komuś wydać trudne do pojęcia, ale – że go poznałem osobiście, to już zdążyłem przywyknąć do tego typu reakcji, więc też je przestałem traktować jako wyraz znieważenia.
Duponte zaś kontynuował:
– Wycinki te, monsieur, to dla mnie stanowczo za mało. Z tego bowiem, co otacza samą informację, wyciągnąć da się równie wiele. Wystarczy opuścić szpalty, które przyspieszają bicie serca ludu… Czytać, co zamieszczono dookoła, i z tego także czerpać znaczną wiedzę. Lwią część wiadomości pan zmarnował, wycinając tekst z arkusza.
Uczciwie rzecz nazywając, trudno mi przychodziło kryć zniecierpliwienie jego powolnym rytmem. Choć powinienem przecież to przewidzieć. Wobec tak wyrafinowanej inteligencji Poe niewątpliwie wykazałby zrozumienie. W jego opowieściach bowiem C. Auguste Dupin wpierw z uwagą studiuje raporty gazetowe, a potem się dopiero bierze do kolejnego swojego przypadku.
Chociaż, jeśli chodzi o czas i tempo, różnica pomiędzy literaturą a naszym przedsięwzięciem tkwiła w istotnym szczególe: tym, iż nie byliśmy tu osamotnieni. Bez przerwy mnie prześladował upiorny wizerunek porywacza mego, Dupina. (Kiedy się dobrze przyjrzę temu zdaniu, to jednak nie mogę pisać „Dupin” tak po prostu, bo wówczas automatycznie przychodzi mi na myśl C. Auguste Dupin z opowiadań Poego. Więc, choć to wyczerpuje nieco więcej atramentu, mówić odtąd będę „Claude” lub „Baron Dupin”). Nieraz mi się zdawało, jakbym widział twarz jego w otwartym oknie gdzieś czy w tłumie na Baltimore Street, gdy się on do mnie chytrze szczerzy. Czy Baron naprawdę wybrał się do Ameryki, czy może też tak zażartował, by skonfundować swoich paryskich wierzycieli?…
Odtąd począłem zbierać wszelkie wycinki, o jakie prosił Duponte. Imponująca siedziba „Baltimore Sun” była w mieście moim pierwszą konstrukcją z żelaza. Mimo iż ów pięciopiętrowy budynek zdawał się niektórym niesłychanie piękny, tak jednakowoż ja bym go nie nazwał. Wędrując przez redakcyjne biura, patrząc na prasy drukarskie i rozpędzone w suterenie parowe silniki, lub wreszcie słuchając szumu telegrafu, każdy, według mnie, pewnie by rzekł: „robi wrażenie nienazwane”. Tak się to doświadczało mocy fenomenu, który powstał na życzenie masy społeczeństwa.
Nawiedzając rywali „Sun”, czyli wydawane przez wigów dzienniki „Patriot” i „American”, a także znane z sympatii dla demokratów „Clipper” i „Daily Argus”, pomału zaopatrzyłem Duponte’a we wszystko, co na temat Baltimore wiedzieć zapragnął. Następnie ruszyłem do czytelni, by dlań wyszukać, co też napisano w innych stanach, i znaleźć nowe doniesienia w naszej sprawie.
Od dnia powrotu do Baltimore nie dałem znać o sobie ani Hattie, ani też Peterowi. Pani Blum zakazała dziewczynie pisać do mnie, gdy przebywałem w Paryżu, więc brak kontaktu między nami wciąż pozostawał w równowadze. Peter w swych ostatnich kilku listach nie wspomniał o Hattie i w zasadzie o niczym godnym szczególnej mej ciekawości, ale też – aluzyjnie – odnosił się do pewnych delikatnych kwestii dotyczących interesów, o których miał potrzebę rozmówić się w cztery oczy. Ja natomiast całym sercem pragnąłem komunikacji z obydwojgiem. Tyle że ze względu na zaangażowanie w znajomość z Duponte’em cały mój zewnętrzny świat jak gdyby uległ zamrożeniu; tak jakbym się znalazł w uniwersum utkanym jedynie z myśli mojego towarzysza i póki nie osiągnę określonego celu – nie byłem władny powrócić w zwykle przypisane mi miejsce.
Choć za granicą zabawiłem przecież dość krótko, to jednak wszelkie przemiany tutaj dostrzegałem nadto wyraźnie. Miasto widocznie z każdym dniem się rozrastało. Gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie wokół oznaki budowania: tłuczeń, drabiny, belki i legary, jak również wszelakie innego rodzaju narzędzia. Stare posiadłości przerosły nagle wysokie na pięć pięter magazyny. Wszystko, co wzniesiono świeżo, okrywał bladomatowy pył – niby jakaś błona. Prócz tego, przechadzając się ulicą, dojrzałem coś jeszcze, co trudno mi określić słowem. Niepokój i przedziwną popędliwość mianowicie.
Przybywszy do czytelni, usadowiłem się z notesem przy stole i otwarłem najnowszą gazetę codzienną. Przeglądałem kolejne rubryki, zatrzymując się przy kilku, by się zaznajomić z interesującymi informacjami, jakie wyszły na jaw podczas mej nieobecności. Aż nagle to zobaczyłem i serce – nie wiem: zdumione, podniecone, czy też wylęknione – poczęło mi bić mocniej. Wziąłem inny dziennik. I następny… Więc nie była to przypadkowa wzmianka na ostatniej stronie – ale wszędzie! Każdy z codziennych periodyków zamieścił tekst poświęcony zgonowi Poego! W „Clipper”, na przykład, wyczytałem, iż trzeba wykryć wiele jeszcze szczegółów dotyczących jego śmierci. „Najważniejszym tematem dyskusji w kołach literackich stała się niedawna śmierć owego melancholika Edgara A. Poe – pisano w tygodniku, który każdy może nabyć za dolara. – Był to osobnik nader dziwny i przerażający”.
Читать дальше