Drzwi były uchylone, a wewnątrz nikogo.
Gazową lampkę nad łóżkiem jakby dopiero zagaszono, na kołdrze zaś spostrzegłem dziennik. „La Presse”; nie ten, z którym zapoznałem się przy czyszczeniu butów, acz również otwarty na wiadomym anonsie. Wszelkie inne przedmioty, papiery oraz artykuły zepchnięto na sam kraj mebla. Natychmiast sobie przedstawiłem, jak Duponte pomału się sadowi, strząsając z narzuty leżące tam zazwyczaj rozmaitości i ściskając w ręku owo czasopismo… Jak oczy jego płoną… Cóż by to było? Furia? Gorycz może? Gdy się dowiaduje o zwerbowaniu przeze mnie Dupina. Wszak raz już mi zarzucił zdradę.
– Monsieur! – nagle się zjawił konsjerż.
– A dajże mi pan spokój! – krzyknąłem, sycony gniewem na Barona. – Wyjeżdżam dziś z Paryża, lecz najpierw chcę i muszę odnaleźć Duponte’a. Więc albo pan zaraz mówisz, gdzie się udał, albo pożałujesz!
Konsjerż pokręcił głową, gdy ja – nim zdążył coś objaśnić – niemal go już potraktowałem pięścią.
– Nie ma go – rzekł bez tchu. – Ma się rozumieć: tutaj! Monsieur Duponte wziął bagaż i wyjechał!
* * *
Potem dowiedziałem się i tego, że konsjerż ledwie parę minut przed mym przyjściem pomagał Duponte’owi znieść na dół jego rzeczy. A stało się to zaraz po lekturze notatki, którą ów przebiegły Baron zamieścił w prasie. Z pewnością więc Duponte, uznawszy, iż się wobec niego dopuściłem zdrady, popadł w tak wielką melancholię, że dłużej w mieszkaniu swym przebywać nie był zdolny. Przed wyjściem z jego kwatery wyjrzałem przez okno, by sprawdzić, czy nie ma tam jakiegoś po nim śladu.
Nieopodal spostrzegłem wyładowany bagażami powóz. Wołałem, by się wrócił, lecz bez skutku, bo skręcił w inną ulicę. I tak już zrezygnowany, stwierdziłem w zdumieniu, że – choć mu to nakazałem – nie czeka mnie przed domem mój woźnica. Aby i tego było mało, zmierzał ku mnie nagle wóz Duponte’a, a raczej… choć detektyw siedział w środku, na górze zaś się kolebały jego torby, to i dorożka, i fiakier w istocie należeli do mnie!
Konie stanęły ciężko tuż przede mną.
– Chciałem tylko zawrócić – wyjaśnił mi woźnica – żebyśmy nie tracili czasu.
Zeskoczył z kozła i otwarł drzwiczki, bym zasiadł obok Duponte’a, ja jednak wpierw musiałem go zobaczyć. Podszedłem z drugiej strony; tkwił zapatrzony w przestrzeń. Czyżby zatem Baron ze swymi pretensjami do postaci C. Auguste’a Dupina rozbudził w nim nareszcie to, czego mnie nie udało się zyskać ani zachętą żadną, ani wynagrodzeniem?
– Monsieur Duponte, to znaczy, że pan…?
– Oj, bo się panowie spóźnią – zawołał fiakier – na ten tam swój pociąg, no i potem statek. Proszę, niechże już pan wsiada!
Duponte skinął głową.
– …teraz gotów – odrzekł.
Załoga wypływającego do Ameryki parowca „Humboldt” liczyła siedemdziesięciu ośmiu oficerów i marynarzy. Mieścił on stosowną liczbę kwater – wąskich, acz luksusowych kajut, do których wejścia usytuowano z dwu stron wyłożonej wspaniałym kobiercem bawialni – przeznaczonych dla ponad setki pasażerów. Był także cały labirynt izb pomocniczych, a mianowicie: biblioteka, palarnie i salony oraz osłonięte zagrody dla bydła.
Przybyliśmy do owego pałacu na wodzie jako jedni z pierwszych. Pełen oczekiwań, patrzyłem na tę arkę, która miała nas powieźć ku Nowemu Światu. Duponte, dotarłszy na górny pokład, przystanął niewzruszony. I ja też zamarłem, w podejrzeniu, iż nagle go dopadły wątpliwości, przeczucie jakieś, które sprawi, że się wycofa z tej podróży.
– Monsieur Duponte? – zagadnąłem z mocą, licząc, iż mnie wysłucha. – Czy wszystko w porządku?
– Bądź pan łaskaw – odparł, za łokieć mnie ujmując – zaraz zgłosić stewardowi, by powiadomił kapitana, że na pokładzie jest pasażer na gapę. Uzbrojony.
Zdumiony w najwyższym stopniu, zapomniałem o obawach, a gdy się już nieco uspokoiłem – poprosiłem stewarda na stronę.
– Na statku jest gość bez biletu – szepnąłem mu natarczywie. – I to, zdaje się, z bronią.
Popatrzył na mnie obojętnym wzrokiem.
– Skąd niby takie przypuszczenie?
– Nie rozumiem.
– Jak zwykle, sir, sprawdzono całą sztauerkę i kabiny. Widzieli panowie kogoś na pokładzie?
– Nie – odpowiedziałem. – Ledwie przybyliśmy! Wtedy kiwnął głową, pewny, że mu się udało dowieść swego.
Spojrzałem na Duponte’a, który stał w pewnym oddaleniu. W pozyskanie go włożyłem tyle starań, że teraz wręcz nie wolno było mi go zawieść. Chciałem, by czuł, iż wszystko, z czym się do mnie zwraca, spełnię, niemalże wyprzedzając jego myśli.
– Wiadomo co panu na temat racjomaginacji? – zapytałem stewarda.
– Mhm. To morski potwór, sir, niedawno odkryty, o garbie i sześciuset odnóżach.
Zignorowałem te słowa.
– Jest to rzadko spotykana zdolność, dzięki której rozumowaniem logicznym oraz za pomocą wyższej logiki wyobraźni dochodzi się do spraw niepojętych czynności umysłu właściwej ogółowi. Zapewniam, iż na okręcie skrył się uzbrojony i nad wyraz groźny podróżnik na gapę. Kapitan powinien się o sprawie dowiedzieć jak najprędzej, pan zaś – rozglądnąć się uważniej.
– I tak miałem to uczynić – odparł z wyższością, po czym oddalił się ostentacyjnie wolnym krokiem.
Ledwie minęło parę minut, a już począł wołać, a raczej należy powiedzieć: wrzeszczeć, by przełożony jego zszedł do izby pocztowej. I zaraz – pospołu z krzepkim kapitanem – wywlekli z dołu człowieka, który krzycząc, mocno się opierał.
Ten nagle się im wywinął i nawet przewrócił stewarda. Kilkoro pasażerów pognało do swych kabin – z lęku o własne życie czy chyba jednak kosztowności. Inni, jak ja z Duponte’em, stłoczyli się celem obserwacji. Na moment zapadła cisza, aż kapitan warknął w stronę jegomościa:
– Więc listów się zachciało, bratku?
Jak większość transatlantyków, parowiec ten w znacznej mierze uzupełniał swe zasoby finansowe, przewożąc pocztę właśnie.
Tamten przez jakąś chwilę – wielki, o czerwonej gębie – zdał mi się urojeniem nie z tego świata. Kapitan odniósł, zdaje się, wrażenie bliskie memu, bo wyciągnąwszy dłoń w łagodnym geście, rzekł teraz jedno tylko słowo:
– Pokój.
– Zechcecie się dowiedzieć, co mnie jest wiadome! – ostrzegł łobuz, zerkając na zgromadzonych pasażerów tak, jakby sobie wśród nas chciał znaleźć ofiarę.
Na to cofnęli się wszyscy, z wyjątkiem mojego towarzysza. Stwierdzenie kapitana przejęło go w nikłym stopniu, niemądry zaś steward wyraźnie dał się nabrać.
– No, słucham? – spytał. – Cóż takiego?
Gdy się ów człek pośliznął na mokrych deskach, obaj natarli znowu i tym razem już go okiełznali. Po chwili szamotaniny – przy wtórze kilku pasażerów – zdołali wypchnąć go za burtę.
Kapitan się wychylił, by spojrzeć za jegomościem, któremu zwiało czapkę z łysej głowy. I ja, podbiegłszy do relingu, długo mu się przyglądałem, mrużąc oczy w słońcu, bo go pożałowałem, taki był wstrząśnięty. Kapitan, pewien widocznie, iż tamtego wykrył ktoś z załogi, uścisnął dłoń stewarda serdeczniej niż kiedykolwiek dotąd.
Tego dnia, już pod wieczór, kiedyśmy wreszcie wyruszyli w morze, ów steward mnie odszukał, by spytać ostrym tonem:
– Skądżeś to pan, do diaska, o jego pobycie tutaj się dowiedział?
Milczałem.
– Jakim, do czorta, cudem da się wykryć takiego, ledwie stanąwszy na pokładzie? Skąd, chciałbym wiedzieć, wzięła się tu pańska racjo… magi… nacja?!
Читать дальше