Ach te dzwony, dzwony, dzwony,
Jak nam dźwięk ich rozstrojony
Śpiewa hymn rozpaczy! *
Zazwyczaj otaczał się gazetami, a od lektury odrywał tylko, by wydmuchać nos w chusteczkę; własną czy od nieszczęśnika obok pożyczoną. Ja zaś zdążyłem się zaznajomić z masą obcych osób po to jedynie, aby z tym wyniosłym, rozkichanym osobnikiem nie mieć nic wspólnego.
– Cóż go tak intrygują teksty o poecie? – z pretensją spytałem poczciwego bibliotekarza, przestrzeń wokół jego biurka przemierzając.
– Kogo, proszę pana? Porozumiewawczo doń mrugnąłem.
– No, jakże? Jegomościa, który niemal co dzień tu się pojawia…
– Aha, bo mnie się zdawało, iż chodzi, sir, o człowieka, który mi dał swego czasu te artykuły o Edgarze Poe, te, które dostarczyć kazałem panu.
Przystanąłem, sądząc, iż ma na myśli pakiet wycinków, które mi przysłał tuż przed wyjazdem do Paryża – wśród nich pierwszą dla mnie wzmiankę o pierwowzorze Dupina.
– Uznałem naturalnie, iż pan je sam zgromadziłeś.
– Nie, nie.
– Kto więc ci je przekazał?
– Minęły od tej pory bodaj ze dwa lata – rzekł, wytężając pamięć. – W której szufladzie mózgu rzecz się schować mogła? – dodał ze śmiechem.
– Niechże pan sobie przypomni, bardzo proszę. Ciekawi mnie to ogromnie.
Bibliotekarz obiecał powiedzieć, gdy tylko odświeży to wspomnienie.
W moim przekonaniu człek ten tajemniczy był oddany Poemu, zanim jeszcze powstał wokół niego cały wulgarny zgiełk, jaki spowodował swą manipulacją Baron Dupin. Przed istotami pokroju entuzjasty, który się już w czytelni zadomowił na wieczność.
Duponte poradził mi nie zwracać nań uwagi. Sądząc po rzeczonym spotkaniu Bonjour w księgarni, Dupin nakazał wspólnikom śledzić mnie tutaj jak w Paryżu – celem określenia, czym też się zajmujemy. Tak że zostałem pouczony udawać, jakby tamten nie istniał.
– Pięknie, to wkrótce znów się czegoś dowiemy – stwierdził pewnego ranka właściciel skudlonej czupryny, a mój „ulubieniec”.
Choć się starałem zmilczeć całą mocą, to jednak odpowiedziałem na to:
– Skąd podejrzenie, sir, że „wkrótce”?
Zmrużył oczy, jakby mnie w czytelni ujrzał po raz pierwszy.
– A stąd, kolego, stąd, o, proszę – odrzekł, wskazując, co wyczytał. – Jak tutaj podają, w najlepszych sferach Baltimore krąży pogłoska, iż „przybył do nas prawdziwy Dupin”, aby się zająć sprawą śmierci pisarza; widzisz pan wyraźnie?
Zerknąłem do gazety, w rzeczy samej.
– Naczelny wie o tym z pierwszej ręki. C. Auguste Dupin… – tu postanowił nos wyczyścić. – Dupin, geniuszem obdarzony, wystąpił w utworach Poego, wie pan chyba? Ma zdolność rozwiązywania najtrudniejszych łamigłówek. On to więc niechybnie, brylant czystej wody.
Głównie aby dać wyraz irytacji, chciałem to wszystko zaraz zgłosić Duponte’owi, lecz w zwykłym dlań zakątku mojej biblioteki tego wieczoru go nie odnalazłem. Widocznie się już uporał ze swą pracą, bo na stole i biurku jak zawsze leżały bezładnie różne periodyki.
– Monsieur Duponte? – głos mój poniosły echem długie korytarze i klatki schodowe „Glen Elizy”.
Wypytałem domowych, od rana go jednak nikt nie widział. Zdjęty złowieszczym lękiem, zacząłem krzyczeć tak głośno, że pewnie mnie słyszeli sąsiedzi dookoła. Może zmęczony lekturą gdzieś się wybrał i nie oddalił jeszcze zbytnio…
Lecz żadnego śladu nie zdołałem znaleźć ani na posesji, ani w dolinie poniżej. Prędko więc wyszedłem na ulicę i wynająłem fiakra.
– Szukam, woźnico, przyjaciela… Ruszaj, co koń wyskoczy!
Wziąwszy pod uwagę, że Duponte od naszego przyjazdu nigdzie nie wychodził, wysnułem przypuszczenie, iż mu się nawinęła do badań jakaś rzecz wielkiej wagi.
Minąwszy aleje wokół pomnika Waszyngtona, przejechaliśmy Lexington Market i zatłoczonym nabrzeżem, niby przez żaglowce czujnie pilnowanym. Gdy znaleźliśmy się na odcinku drogi przy szpitalu Washington College, przyjazny fiakier parokroć mnie próbował zagadywać.
– A wie pan szanowny – wrzasnął przez ramię – że tutaj zmarł Edgar Poe?
– Stać zaraz! – wykrzyknąłem.
I tak też uczynił, rad, że się doń wreszcie odzywam.
– Co też pan wspomniałeś o tym miejscu? – zapytałem, podchodząc do kozła.
– A, tylko tak widoki różne panu pokazywałem. Boś przecież nie z tych stron, mam rację? Raz-dwa do jakiegoś przedniego zakładu kulinarnego mogę powieźć, gdy, zamiast się kręcić w koło, tego sobie tylko, sir, zażyczysz.
– Skąd wiesz pan o nim? W dzienniku przeczytałeś?
– Człek jeden, którego wiozłem, mi o tym opowiadał.
– Cóż takiego?
– Że Poe był największym poetą Ameryki, no a podobno mu się podle zmarło w brudnej spelunie, na podłodze. Pasażer tak mi oznajmił, iż wie to z gazety. Towarzyski gościu… znaczy się, on, nie pisarz.
Dorożkarz nie mógł sobie przypomnieć, jak tamten wyglądał, choć najwidoczniej, w porównaniu ze mną, wydał mu się znacznie sympatyczniejszym towarzyszem.
– Jegomość wiózł się ze mną ledwie trzy dni temu. I, wiesz pan, okropnie kichał.
– Słucham?
– I nawet chustkę pożyczył, żeby wydmuchać jakieś szkaradzieństwo.
Patrząc, jak się popołudnie wolno w zmierzch przemienia, stwierdziłem, iż gdy zajdzie słońce, nijak już Duponte’a nie spostrzegę. Baltimore należało bowiem do miejscowości oświetlonych tak fatalnie, że powrót do domu wieczorową porą był trudny i dla miejscowych. Uznałem wobec tego, iż czas się kierować do domu i tam go oczekiwać.
Ulicę wypełniło stado świń. Mimo usilnych, zgłaszanych władzom, próśb obywateli o zaopatrzenie miasta w wozy do usuwania śmieci i odpadków – sprzątanie ulic pozostało domeną owych żarłocznych stworzeń, które o tej godzinie radośnie pochłaniały wszelki znaleziony pokarm.
Nakazawszy woźnicy, by mnie odwiózł z powrotem, w przelocie dojrzałem przez okno dorożki Duponte’a. Natychmiast też zapłaciłem za kurs i pognałem w jego stronę, jakby mi się miał zaraz rozpłynąć, rozwiać w powietrzu.
– Monsieur, dokąd zmierzasz?
– Chłonę tutejszą aurę – odparł, jakby to było oczywiste.
– No, ale nie pojmuję, jakże wychodzić z „Glen Elizy” w pojedynkę… Ja przecież bym najlepiej po mieście pana oprowadził – to rzekłszy, zacząłem mu opisywać pobliską nową gazownię, lecz mnie prędko uciszył gestem dłoni.
– Jak chodzi o pewne fakty – oświadczył – to chętnie się zaznajomię z pańską wiedzą. Proszę jednak pamiętać, iż pan zna Baltimore od urodzenia. Poe zaś tu mieszkał tymczasowo, i to przed laty… bodaj piętnastoma. Przed śmiercią bywał tutaj w charakterze gościa, tak więc i miasto, i mieszkańców widział w odmiennej zgoła perspektywie. Wstąpiłem do paru sklepów, które wydają się ważne w naszej sprawie, jak również obejrzałem liczne targi, po znakach i zachowaniu miejscowych tylko się orientując, jak to obcy przybysz.
Z pewnością miał Duponte swe racje. Podczas godzinnej przechadzki daleko w kierunku wschodnim opowiedziałem, czegom się dowiedział w czytelni, a także od owego rozmownego fiakra.
– Monsieur – spytałem go – czy nie powinniśmy się jakoś do tego ustosunkować? Baron Dupin ogłasza, iż gotów jest płacić każdemu, kto tylko mu poda informacje o śmierci Poego. Musimy przeciwdziałać, nim będzie za późno…
Duponte nie zdążył mi udzielić na to odpowiedzi, kiedy uwagę naszą zwrócił osobnik, który wyłonił się właśnie z cienia. Przymrużyłem oczy… Lampa oświetlała postać jego tak słabo, że może byłoby lepiej, gdybyśmy go ujrzeli w naturalnym blasku.
Читать дальше