Nie umiałem udawać, iż nie dostrzegam tej reakcji. Nazajutrz wczesnym rankiem czekała nas rozprawa w sądzie. Peter, jak oszalały, uganiał się cały dzień po kancelarii, czyniąc stosowne przygotowania. Czy jego wspólnik wtedy studiował papiery, sprawdzał błędy? Skądże.
– W Paryżu mieszka prawdziwy Dupin… Znaczy się, pierwowzór stworzonego przez Edgara Poe genialnego detektywa – wyjaśniłem. – Cieszy się okoliczną sławą, widzisz? Cud przecież, cud po prostu!!!
Peter cisnął mi tekst na biurko.
– Poe? Nim tylko dziś się zajmowałeś?
– Czym prędzej muszę się dowiedzieć, kto zacz, i tutaj go sprowadzić. Bo miałeś słuszność, twierdząc, że sam nic nie zdziałam. On – tak, z całą pewnością!
Porwawszy z półki trzymany tam przeze mnie tom Opowiadań Poego, Peter począł mi nim machać przed oczami.
– Sądziłem, że dałeś sobie spokój z tym wariactwem, Quentin!
– Jeżeli on istnieje, Peter, jeśli tylko żyje w świecie człowiek o zaletach umysłu C. Auguste’a Dupina, to dane mi będzie spełnić, co przyrzekłem Poemu. A jak się do tego zabrać, wiem z dogłębnej lektury! Ocalę więc od zapomnienia imię jego, nie dam utonąć w wieczności.
Peter ponownie sięgał po wycinek, lecz zdążyłem zawczasu wsunąć go sobie do kieszeni.
Wyraźnie rozgniewało to mego wspólnika. Zamachnął się potężną ręką, tak jakby chciał coś stłamsić, choćby i powietrze. Drugą – rzucił wolumin Poego w sam środek kominka, rozpalonego ledwie pół godziny temu przez któregoś z urzędników.
– Proszę bardzo! – zawołał.
Żar wzmógł się, objąwszy złożoną mu ofiarę. Peter zaś widocznie głęboko pożałował swego czynu, gdy tylko bowiem płomienie dotknęły stronic książki, na jego wściekłym obliczu odmalowała się zgorzkniałość. Wiedzcie, iż tom ów nie należał do mych najcenniejszych, ani przez cenną oprawę, ani przez związane z nim wspomnienia. Nie był to też egzemplarz, który wyczytywałem w smutku tuż po nadejściu depeszy o śmierci mych rodziców.
Lecz bez namysłu się schyliłem i wydobyłem z ognia księgę. Natychmiast, niby obręcz, zajął się kraniec rękawa, na co, zachowując całkowitą trzeźwość, nie ruszyłem się jednakże z miejsca. Peter zmrużył oczy, bezradnie, bo choć rękę już mi zaczął żreć skwierczący płomień, to wciąż i tak nie wypuszczałem woluminu. I dziwne, ale gdy stopniowo rosło wzburzenie w mym wspólniku, ja odczuwałem coraz większy spokój. Nie przypominam sobie, bym kiedyś czuł aż tak ogromną siłę, takie oddanie sprawie, jak w tej właśnie chwili. Wreszcie objawiło mi się, co powinienem czynić.
Weszła, szukając mnie tam, Hattie. Która na mój widok i płonącego w mym ręku przedmiotu bynajmniej nie przeżyła wstrząsu, tylko rzadko spotykany napad złości.
Porwała i narzuciła mi na ramię dywanik z holu, tłumiąc ogień. Peter, odzyskawszy zmysły, westchnieniem podsumował zajście, a po oszacowaniu wdał się z Hattie w krótką naradę. Wtem wbiegli dwaj urzędnicy, by mi się przypatrzyć, niby dzikiej bestii.
– Wynocha, Quentin, zaraz mi się wynoś z biura! – zawołał Peter, wskazując wyjście, roztrzęsiony.
– Nie, Peter, proszę, błagam! – Hattie zalała się łzami.
– Twoja wola – odparłem.
I opuściłem kancelarię. Hattie wołała za mną, lecz na próżno. Oczami duszy widziałem teraz już tylko długie promenady i gwarne kawiarenki; słyszałem żwawy a kojący pogłos święta i zabawy; czułem, że odkupienie mnie czeka w odległej metropolii.
PARYŻ
Na swą pierwszą umówioną wizytę w Paryżu trafiłem przez porwanie. W miastach amerykańskich zostawia się cudzoziemców – z okrucieństwem wielkim, acz uprzejmie – samym sobie, świeżo przybyły do Paryża zaś ulega wrażeniu, jakby go gdzieś wiecznie siłą kierowali zarówno mieszkańcy, jak i urzędnicy. Kiedy się tam zgubisz, Francuz gotów jest biec i pół mili, aby cię doprowadzić do celu, przy czym podziękowań żadnych nie przyjmuje. Może zatem porwanie stanowi nieuniknioną kulminację agresywnych manier tejże nacji.
W podróż do Paryża udałem się mniej więcej półtora roku po rzeczonym zajściu z książką. Pierwszy wstrząs przeżyłem tam, znalazłszy się na końcowej stacji, gdzie commissionnaires krzykami wabią przyjezdnych do najróżniejszych hoteli. Do tego też dość natrętnie próbują człowieka zagarniać ramionami.
Zatrzymałem się przy jegomościu, co wykrzykiwał „Hotel Corneille”, mianowanym tak na cześć wybitnego francuskiego dramaturga. Przeczytawszy o istnieniu tego hotelu w pewnym utworze Balzaka (jako że wziąłem w podróż ku rozrywce oraz edukacji kilka dzieł jego i George Sand, powieściopisarki), wiedziałem już, że cieszy się sławą przychylnego gościom zgłębiającym rozmaite dziedziny nauk humanistycznych. I cel eskapady mojej nabrał, jak stwierdziłem, rysów literackich. – Pan do „Corneille”, monsieur?
Gdy tylko przytaknąłem, gość westchnął chrapliwie, jakby w podzięce Najwyższemu, że wreszcie odpocznie od tych wrzasków.
– Tędy, jeśli pan łaskaw!
Pospiesznie powiódł mnie ku swej dorożce, gdzie zaraz, w pocie czoła, zajął się ładowaniem bagażu, raz po raz na mnie popatrując, uradowany, że trafił mu się przybysz z Nowego Świata.
– Monsieur, pan u nas bawisz w interesach? Odparłem po namyśle:
– Właściwie to nie do końca. Na co dzień param się prawem, lecz to chwilowo porzuciłem. Obecnie, by rzecz nazwać delikatnie, a ufam, iż mogę liczyć na pańską dyskrecję, pochłaniają mnie zupełnie inne kwestie. Celem mego pobytu jest pozyskanie kogoś do pomocy.
– Ach, tak – odpowiedział, nie wysłuchawszy choćby słowa. – Pewnie znasz się pan więc z Cooperem?!
– Proszę?
– Cooperem, przecież mówię!
Dopiero po jakiejś chwili dotarło do mnie, że ma na myśli pisarza Jamesa Fenimore Coopera. Wiedziałem już, że tutejsi widzą Amerykę jako kraj, gdzie jest niemożliwością, by się nie znało dwóch ludzi, choćby jeden był drwalem, drugi zaś – spekulantem z Wall Street. Z niewiadomych powodów utwory przygodowe Coopera cieszyły się powodzeniem w najświetniejszych paryskich kręgach (wystarczy przywieźć tu wydaną w Ameryce jego powieść, a natychmiast okrzykną cię bohaterem!) i to za jego sprawą się uważa, iż wszyscy żyjemy pośród dzikich a szlachetnych Indian.
– Niestety, monsieur – odparłem.
– Mhm, więc „Corneille” zaspokoi wszelkie pana potrzeby, zaklinam się na honor! Nie ujrzysz tam pan wigwamu, bądź spokojny! Zapraszam, tylko ostrożnie. Resztę pańskich bagaży odbiorę od portiera.
Pierwszy swój środek lokomocji wybrałem doskonale. Dorożka okazała się szersza od amerykańskich, przez co też niesłychanie komfortowo urządzona. Jakże cudownie było zlec na miękkich poduszkach w drodze do przeznaczonego mi hotelu! Nie zapominajcie bowiem, iż przejażdżka ta nastąpiła po dwóch tygodniach wędrówki drogą morską, podjętą w porcie Baltimore, z przystankiem na noc w Dover, i zakończoną wreszcie u wybrzeży Francji, skąd kolejne sześć godzin musiałem jechać pociągiem do Paryża. Na myśl, że oto wreszcie zasnę w łóżku, czułem niewysłowioną rozkosz! Nie spodziewając się, iż będę pozbawiony tej wygody i to na dodatek jeszcze – za pośrednictwem miecza.
Wtem powóz ostro zahamował, jakby napotkał przeszkodę jakąś nie do pokonania. Zakląwszy, commissionnaire zsiadł z kozła.
– Ot, rów! – wykrzyknął z ulgą. – Nie koło zluzowało, tak że…
Читать дальше