W zasadzie życiorysy wszystkich zgadzały się z umieszczonym w artykule opisem, jak również – z wizją poety. Był pośród nich, na przykład, sławny paryski matematyk, autor prac służących rozwiązywaniu rozmaitych naukowych kwestii. Wyszukałem też prawnika o przydomku Baron, co uniewinniał skarżonych o niewyobrażalnie makabryczne zbrodnie. Na liście znalazł się także niegdysiejszy złodziej, który działał jako tajny agent paryskiej policji, a później zajął się w Brukseli prowadzeniem papierni. Zarówno te, jak i inne możliwości rozważyłem sobie bez emocji, obiektywnie, oczekując, że wreszcie któryś nad wszelką wątpliwość objawi mi się jako Dupin.
Od początku poszukiwań upłynęło jednak aż półtora roku. Korespondowanie drogą morską okazało się powolne i nie przyniosło mi żadnego rozstrzygnięcia. Potencjalnych „kandydatów” coraz to przybywało, lecz każdy – skutkiem dalszych badań – kolejno tonął w studni zwątpienia.
Aż do któregoś pogodnego dnia wiosny roku 1851. Wtedy to, we francuskim czasopiśmie „L’…”, odkryłem nazwisko Auguste Duponte’a. Przykuło mą uwagę w jednej chwili, choć bynajmniej nie tylko poprzez zbieżność brzmienia z wiadomą kreacją Poego. Otóż jegomość ów zyskał we Francji rozgłos dzięki sensacyjnej sprawie monsieur Lafarge’a, dżentelmena o mocnej posturze i pewnej tu pozycji, którego znaleziono martwego we własnym domu. Po paru czczych zabiegach paryskiej policji jeden z oficerów zwrócił się do swego znajomego, młodego nauczyciela nazwiskiem Duponte, z prośbą o przetłumaczenie uwag gościa z Hiszpanii, który został powołany na świadka (posunięcie to, notabene, okazało się całkiem chybione).
Podobno już w dziesięć czy dwanaście minut po rozmowie z rzeczonym oficerem i zapoznaniu się z faktami Duponte wskazał policji, iż śmierć nastąpiła przez otrucie. Zabójczynią Lafarge’a była jego żona, która podała mu truciznę, gdy razem się posilali. Madame L. skazano za morderstwo, lecz śmierci oszczędzili jej życzliwi urzędnicy.
(Spytany przez dziennikarza francuskiej gazety „La Presse”, co sądzi o zamienieniu wyroku na lżejszy, Duponte miał odpowiedzieć: „Nic. Kara ma bowiem nikłe powiązanie ze zbrodnią, a z analizą owej zbrodni nie wiąże się w żaden sposób”).
Wieść o tryumfie Duponte’a rozniosła się po całej Francji. Zaraz też z kolejnymi sprawami poczęli się doń zwracać rządowi urzędnicy, policja oraz obywatele Paryża. Jak zaś zdołałem wykryć z olbrzymią wprost satysfakcją – popularność tę zdobył kilka lat przed opublikowaniem Zabójstwa przy rue Morgue w amerykańskim czasopiśmie (1841). Umieszczony przez Poego w drugiej z opowieści obraz rosnącej sławy Dupina mógłby równie dobrze służyć jako opis tego, co się zdarzyło Auguste’owi Duponte: „Tak oto znalazł się w centrum zainteresowania polityków, nierzadko czyniono też wysiłki pozyskania usług jego dla prefektury”.
Pewność, iż rozpoznałem człowieka właściwego, umocniło we mnie jeszcze przypadkowe spotkanie z pewnym uczonym Francuzem, który – odkąd pozbawiono władzy Ludwika Filipa – zamieszkiwał w Ameryce, działając w korpusie dyplomatycznym nowo powstałej republiki. Nazywał się on Henri Montor. Podczas pobytu w Waszyngtonie, celem wyszukania w tamtejszych zbiorach bibliotecznych informacji na temat Duponte’a, natknąłem się nań właśnie. A raczej on to zauważył z ciekawością, jak zmagam się z jakimiś francuskimi dziennikami. Wyjaśniwszy, co należy, spytałem, czy może zna Duponte’a.
– Gdy tylko popełniano jakąś wielką zbrodnię – rzekł z ożywieniem monsieur Montor – paryżanie zawsze wzywali Duponte’a… kryminaliści zaś przeklinali dzień, w którym przyszedł na świat. To skarb Paryża, panie Clark.
Podczas następnych mych wizyt w Waszyngtonie Henri Montor udzielał mi lekcji francuskiego przy kolacji i wciągał w niekończące się rozmowy na temat różnic między rządami oraz mieszkańcami Ameryki i Francji. W porównaniu z Paryżem miasto, w którym przebywał, będąc w moim kraju, jawiło mu się niby wyludnione, o klimacie dusznym i szkodliwym dla zdrowia.
Tuż przed poznaniem Montora zdążyłem napisać do Duponte’a. Nakreśliłem mu tam okoliczności śmierci Edgara Poe, zaznaczając, iż kwestia ta wymaga rozwikłania, zanim zła sława bardziej jeszcze przyćmi jego zalety. Po upływie tygodnia posłałem kolejne dwa listy, oba z pieczęcią „Pilne”, zaopatrzone w załączniki i pełne dalszych szczegółów dotyczących tej sprawy.
Choć znaliśmy się krótko, Montor zaproponował, abym wraz z nim wybrał się na bal kostiumowy do pewnej znakomitej rezydencji nieopodal Waszyngtonu, gdzie zaproszono kilka setek gości – i tam mi dane było poznać wiele francuskich dam i wielu dżentelmenów. Niemal wszyscy należeli do arystokracji, kilkoro zaś z wielkim wdziękiem stroiło sobie żarty z mej znajomości francuskiego, który to język starałem się opanować w stopniu doskonałym. Zjawił się, między innymi, Hieronim Napoleon Bonaparte, syn pewnej Amerykanki poznanej podczas wycieczki po Stanach przez młodszego brata Napoleona, Hieronima, przed blisko pięćdziesięciu laty. Królewski ów potomek stał teraz naprzeciw mnie w jaskrawym tureckim przebraniu, z dwoma przywieszonymi u pasa zakrzywionymi mieczami. Kiedy nas sobie przedstawiono, skomplementowałem jego kostium.
– „Monsieur” tu nie pasuje, panie Clark. W końcu jesteśmy w Ameryce – stwierdził Hieronim Napoleon z iskrą wesołości w ciemnych oczach, co niezbyt się spodobało Henri Monterowi. – Jak chodzi zaś o ten koszmar – westchnął, wskazując swe odzienie – był to wyborny pomysł mojej żony. Jest gdzieś w sąsiednim pokoju.
– A, więc się chyba poznaliśmy. Przebrana za strusia, tak?
Bonaparte skwitował tę uwagę śmiechem.
– Istotnie, ma na sobie pióra. Bóg raczy wiedzieć, jakiego ich pozbawiła ptaka!
– Przyjaciel nasz ze Stanów – rzekł Montor, obejmując mnie ramieniem – ćwiczy naszą mowę, gdyż zgłębia pewien problem natury osobistej. Byłeś ostatnio w Paryżu, drogi mój Bonaparte?
– Ojciec chciał mnie przekonać, bym tam zamieszkał, lecz ja żadną miarą, Montor, nie wyobrażam sobie wyjazdu z Ameryki, zbyt bowiem się tu już zadomowiłem, żeby szukać szczęścia w Europie – to rzekłszy, otwarł misternej roboty złotą tabakierę i poczęstował nas skrytym wewnątrz proszkiem.
Jakaś dama ruszyła ku nam dostojnie z miejsca, gdzie gospodarz grał na skrzypcach z towarzyszeniem orkiestry. Wołała Bonapartego nie imieniem, lecz przydomkiem, toteż przez chwilę sądziłem, iż to jego żona w strusim puchu. Gdy jednak się przybliżyła, spostrzegłem, że ma na sobie klejnoty i zwiewną szatę królowej.
– To Elizabeth Patterson, matka Hieronima – szepnął mi Montor tak dyskretnie, że zaraz pojąłem, iż powinienem mieć się na baczności.
– Mamo – oficjalnym tonem oznajmił jej Hieronim – oto Quentin Clark, dowcipny przybysz z Baltimore.
– Paradne! – odrzekła „królowa”, mimo niskiego wzrostu górująca jakby nad wszystkimi.
– Pani Patterson – skłoniłem się.
– Madame Bonaparte – poprawiła z mocą i podała mi dłoń.
Przecudnie czyste oczy i nieskazitelna twarz czyniły jej urodę do bólu przejmującą. Zaraz też mi się zdało, że wprost nie sposób jej nie kochać.
– Pan nie w kostiumie, młodzieńcze – rzekła do mnie, spoglądając z dezaprobatą.
Montor, przebrany w bajeczny strój neapolitańskiego rybaka, wyjaśnił jej, iż zostałem zaproszony niemal w ostatniej chwili.
– Studiuje obyczaje Francji – dodał jeszcze.
– Niech pan się więc przykłada – wybuchnęła madame Bonaparte.
Читать дальше