Gdy kierując się do Brooksa, mijaliśmy ciemne zaułki pośród eleganckich posiadłości, raptowny wstrząs dorożki wyrzucił mnie z siedzenia.
– Czemuś przystanął? – zapytałem fiakra.
– Jesteśmy, sir, na miejscu – z tymi słowami podbiegł, żeby mi otworzyć.
– Nie może być…
– Jak to, panie?
– No nie. Jedź dalej!
– Przecie to Fayette dwieście siedemdziesiąt, jakżeś mi pan nakazał.
Miał słuszność. Wyjrzawszy przez okno, zaraz odzyskałem równowagę.
Oto jak sobie przedstawiałem to spotkanie: rozmowa, a potem może podwieczorek. Miał opowiadać o wizycie Poego w Baltimore, wspomnieć mi jego plany i zamiary; wyjawić, iż poeta pilnie musiał odszukać niejakiego Reynoldsa. Kto wie, a może Poe wspomniał mu również o mnie, prawniku chętnym bronić jego nowego przedsięwzięcia. Wyobrażałem już sobie, jak Brooks podaje mi wszelkie szczegóły jego zejścia, to, co zapewne mógłby podać mi Neilson Poe… W dłuższej zaś perspektywie – jak sam przekazuję tę historię dziennikarzom, a ci niechętnie poprawiają swe dotychczasowe doniesienia…
Czegoś takiego czekałem, usłyszawszy nazwisko Brooksa po raz pierwszy.
Gdy oto pod numerem dwieście siedemdziesiąt dane mi było ujrzeć wolnego Murzyna, jak w pojedynkę rozbiera potrzaskany drewniany szkielet domu…
Stałem przed posesją Brooksa, w nadziei, że to mimo wszystko nie ten numer. Trzeba się było zaopatrzyć w księgę adresową… choć przecież adres miałem zapisany na dwóch, wsuniętych do osobnych kieszeni kamizelki, kartkach. Sprawdziłem więc ponownie:
„Dr Nathan C. Brooks, Fayette nr 270”.
I raz jeszcze:
„Dr N.C. Brooks/Fayette 270”. Ależ to tu! Na pewno.
Uporczywy smród mokrego spalonego drewna przyprawił mnie o atak kaszlu. Podłoga była zasłana szczątkami porcelany i pokrytymi sadzą skrawkami zrujnowanych gobelinów, jakby się tam otwarła otchłań, wysysając z domu całe życie.
– Co się tu stało? – spytałem, gdy mi wrócił oddech.
– Bogu dziękować, Bogu – powtórzył sam do siebie tamten, widać wykwalifikowany spec od stolarki. – Na szczęście, gorszej ruinie zapobiegła straż ogniowa. Gdyby doktor Brooks nie wziął wpierw partacza – stwierdził – i gdyby, cholera jasna, nie ten deszcz, dawno by już tu było po robocie.
Wyjaśnił mi też następnie, iż właściciel mieszka tymczasowo u krewnych – których adresu jednak nie znał. Prócz tego się dowiedziałem, że pożar wybuchł z dwa miesiące temu, a zatem – co niemal mnie sparaliżowało – wtedy właśnie, gdy… Poe przybył do miasta, aby odszukać Brooksa.
– Co chciałby pan szanowny zgłosić?
– Szczegóły, jak mówię, podam, gdy wezwiesz pan łaskawie komisarza.
Usłuchawszy mej prośby dopiero po chwili, urzędnik posterunku Dzielnicy Środkowej nareszcie sprowadził z pomieszczenia obok oficera o bystrym spojrzeniu. Oto znów z całą mocą wróciło mi przeświadczenie, że należy działać, acz impuls do działania zmienił swe źródło diametralnie. Stojąc przed wyższym rangą policjantem i zeznając mu wydarzenia minionych tygodni, odczułem, jak mnie ogarnia wielka ulga. Po tym, co ujrzałem na posesji Brooksa, na widok pustych oczodołów okien i okrytych bliznami pni drzew, uznałem, iż cała ta sprawa mnie przerosła.
Oficer uważnie przyglądał się otrzymanym wycinkom, ja zaś pomału tłumaczyłem, co pominięto lub też zniekształcono w prasie.
– Nie wiem, co w tej sytuacji robić, drogi panie. Gdybyśmy mieli podstawę sądzić, że popełniono w związku z tym przestępstwo…
Kurczowo chwyciłem go za ramię, jakbym odnalazł zaginionego przyjaciela.
– Czyżby? – popatrzył na mnie.
– Czy popełniono tu przestępstwo? – powtórzyłem za nim. – Na to pytanie sam już powinien pan udzielić sobie odpowiedzi. Bo proszę mnie posłuchać! Poe został znaleziony w nie swoim ubraniu. Wzywał jakiegoś Reynoldsa… Kto zacz, mi nie wiadomo. Dom, gdzie się kierował, spłonął, może przed samym jego tam pojawieniem. A obcy – przez pogróżki – odstręcza mnie od dochodzeń. Zbyt to przecież zawiłe, oficerze, aby jeszcze zwlekać!
– Podają tu – rzekł, wskazując jeden z artykułów – że Poe był pisarzem.
Nareszcie!
– Tak. I to mi najbliższym. W istocie, jeśli czytuje pan periodyki ilustrowane, to idę o zakład, że twórczość jego nie jest panu obca. – Wyliczyłem kilka najbardziej znanych tekstów publikowanych w czasopismach: Zabójstwo przy rue Morgue, Tajemnica Marie Roget, Skradziony list, Tyś jest nim, Złoty żuk…
Być może, pomyślałem, tematyka ich, przestępstwa i zbrodnie szczególnie zainteresują policjanta.
– Poe? – przerwał urzędnik, który mnie tu przyjął najpierw. – Tak brzmiało jego nazwisko?
– Poe – przytaknąłem nieco chyba ostro.
Zawsze mnie bowiem wprawiało w najwyższą irytację, że powodzenie tylu dzieł pisarza przyćmiewa jego sławę. Ileż osób spotkałem, zdolnych z pamięci recytować całość Kruka i kilka popularnych wierszy, które go parodiują (jak Indyk), a nie znających nazwiska autora?! Poe intrygował czytelników, którzy go jednak cenić nie umieli; rzec można, utwory jego wchłonęły go w zupełności.
– Poe – powtórzył tamten ze śmiechem, jakby już samo nazwisko zawierało przedni zakazany dowcip. – Czytałeś pan, oficerze White, tę powiastkę – zwrócił się jowialnie do przełożonego – gdzie w zamkniętym na klucz pokoju znajdują skrwawione, zmasakrowane ciała i paryska policja zupełnie sobie z tym nie radzi, no i, pewno pan pamiętasz, w końcu się okazuje, że to sprawka przeklętej małpy, która zbiegła jednemu marynarzowi! W głowie się nie mieści! – Tu, niby ilustrując opowieść, urzędnik zgarbił się na małpią modłę.
Oficer White zmarszczył brew.
– I występuje, rzecz jasna, ten prześmieszny Francuzik – ciągnął tamten – który przyglądając się rzeczom, za pomocą osobliwej swej logiki zawsze odkrywa całą prawdę niemalże już na początku.
– A tak, monsieur Dupin – dodałem.
– Teraz sobie przypominam – stwierdził White. – I muszę to powiedzieć, panie Clark, że tego typu literackie banialuki nie pomogłyby schwytać najpośledniejszego z tutejszych złodziejaszków.
White słowa te zwieńczył szorstkim śmiechem, urzędnik zaś, wpierw lekko skonfundowany, po chwili – choć w tonacji wyższej – ochoczo mu zawtórował, tak że gdy obaj świetnie się bawili, ja trwałem posępny, jak grabarz podczas wojny.
Byłem przekonany, iż dwaj ci policjanci mogliby się z lektury dzieł Poego nauczyć bardzo wiele – gdyż prefekt, którego Dupin nieraz tam wprawia w pomieszanie, gdy idzie o zrozumienie spraw tajemniczych, niejasnych a nieuniknionych, był, prawdę powiedziawszy, pojętny znacznie bardziej od mych obecnych towarzyszy.
– Czy prasa się z panem zgadza, że byłoby tu więcej do wykrycia?
– Nie, ale wciąż wywieram i nadal chcę wywierać nacisk na wydawców w tej kwestii – odrzekłem.
White patrzył na mnie sceptycznie, gdy mu podawałem dalsze detale sprawy. Wyraźnie jednak się przy tym zastanawiał, by uznać, ku memu zdumieniu, iż wszystko to kwalifikuje się do wszczęcia dochodzenia przez policję. Tymczasem nakazał mi się tym więcej nie zajmować, prosząc, bym się z nikim nie wdawał w rozmowy na rzeczony temat.
Podczas kolejnych dni nie wydarzyło się nic szczególnego. Ja zaś – pospołu z Peterem – spełniałem zlecenie pewnych ważnych dla nas klientów. Któregoś dnia, w porze kolacji, spotkałem na Baltimore Street Hattie, gdy się tam przechadzała z ciotką, tośmy się mogli wdać w krótką pogawędkę. Ach, jak rozkosznie było zatracić się w jej słodkim głosie!… Gdy potem niespodziewanie zawezwał mnie White, bez chwili namysłu pospieszyłem na posterunek.
Читать дальше