– Musiałem się przesłyszeć… – stwierdził, kierując wzrok na swego gościa. – Chcę jedynie, aby był pan pewien, że możemy rozmawiać otwarcie. Czuję, że ma mi pan coś ważnego do powiedzenia, panie Mead.
– Owszem, doktorze – odparł z wymuszonym uśmiechem student.
Kiedy Manning sprawdzał, czy nikt ich nie podsłuchuje, Mead zdążył już obmyślić strategię. „Dante jest przeklętym mordercą, doktorze Manning. Och tak, w istocie jest coś, czym mogę się z panem podzielić… "
– Porozmawiajmy najpierw o punktacji – zaproponował Mead. – Potem możemy przejść do Dantego. Och, myślę, że to, co mam do powiedzenia, naprawdę wielce pana zainteresuje, doktorze.
Manning rozpromienił się.
– Czego się pan napije, młodzieńcze?
– Jeśli można, poproszę o sherry.
Manning przyniósł żądany trunek. Mead wypił go jednym haustem.
– Może by tak jeszcze jedną szklaneczkę, drogi Auggie? Przed nami długa rozmowa!
Pochylając się nad kredensem, aby przygotować następnego drinka, Augustus Manning pomyślał, że w interesie studenta leży, aby to, co ma mu do powiedzenia, okazało się rzeczywiście istotne.
Usłyszał głośny łoskot. Nie musiał nawet patrzyć, aby stwierdzić, że jego gość zniszczył jakiś cenny przedmiot. Zerknął przez ramię z irytacją. Pliny Mead leżał nieprzytomny w poprzek sofy. Ramiona bezwładnie zwisały mu po bokach.
Manning odwrócił się gwałtownie. Szklanka wypadła mu z ręki, gdy ujrzał przed sobą żołnierza w pełnym umundurowaniu. Uświadomił sobie, że widywał tego człowieka niemal codziennie na korytarzach University Hall. Żołnierz miał nieruchomy wzrok i przeżuwał coś w ustach. Gdy rozchylał wargi, na jego języku można było dostrzec skrawki papieru. Żołnierz splunął i jeden z białych kawałków wylądował na dywanie. Manning nie mógł się powstrzymać i spojrzał w dół; zdawało mu się, że na mokrym papierze widnieją dwie wydrukowane litery: L i I.
Rzucił się w róg pokoju, gdzie na ścianie, dla dekoracji, wisiała myśliwska strzelba. Wspiął się na krzesło, by jej dosięgnąć.
– Nie! Nie! Nie! – wyjąkał.
Dan Teal wyjął broń z drżących dłoni Manninga i jakby od niechcenia zdzielił go kolbą prosto w twarz. Stał i patrzył, jak zdrajca, którego serce aż po samo dno wypełnia chłód, pada nieprzytomny na podłogę.
Doktor Holmes wspiął się po rozległych schodach i wszedł do Pokoju Pisarzy.
– Rey jeszcze nie wrócił? – spytał zdyszany.
Lowell ściągnął brwi, wyrażając niezadowolenie.
– Cóż, może Blight… – zaczął Holmes. – Może coś wie i Rey przybędzie z dobrymi wieściami. Co z twoją powtórną wizytą w archiwach?
– Obawiam się, że nic z niej nie będzie – westchnął Fields.
– A to dlaczego? – spytał Holmes.
Fields milczał.
– Pan Teal nie pokazał się dziś wieczorem – wyjaśnił Longfellow, po czym dorzucił: – Zapewne jest chory.
– Mało prawdopodobne – powiedział Fields z przygnębieniem w głosie. – Z dokumentów wynika, że Teal w ciągu czterech miesięcy pracy ani razu nie opuścił swojej zmiany. Musiałem mu ściągnąć na głowę jakiś kłopot, Holmes. I to po tym, jak wykazał taką lojalność wobec firmy!
– Co za bzdura… – zaczął Holmes.
– Nie powinienem był go w to wciągać! – biadał wydawca. – Manning mógł się skądś dowiedzieć, że Teal pomógł nam dostać się do środka, i doprowadził do jego aresztowania. Albo ten przeklęty Samuel Ticknor mógł zemścić się na Tealu za to, że chłopak zareagował na jego haniebne zachowanie wobec panny Emory. Zmieniając temat, rozmawialiśmy ze wszystkimi moimi ludźmi, którzy walczyli na wojnie. Żaden z nich nie przyznał się, by kiedykolwiek korzystał z domu pomocy dla żołnierzy. Nikt nie ujawnił niczego, co mogłoby się nam przydać.
Lowell przechadzał się po Pokoju Pisarzy długimi krokami, obracając głowę w stronę zionącego chłodem okna i zerkając w dół na pogrążone we mgle zaspy śnieżne.
– Rey jest przekonany, że kapitan Blight to tylko zwykły żołnierz, któremu podobały się kazania Greene'a. Blight prawdopodobnie nie powie Reyowi niczego o innych żołnierzach, nawet jak już się uspokoi. Być może nic o nich nie wie! A tymczasem bez Teala nie dostaniemy się ponownie do archiwów Korporacji. Czy wiecznie mamy czerpać z wyschniętych studni?!
Do drzwi zapukał Osgood, który poinformował, że dwóch kolejnych eksżołnierzy czeka na Fieldsa w saloniku. Wydawca znał już nazwiska wszystkich weteranów zatrudnionych w swojej firmie. Było ich razem dwunastu: Heath, Miller, Wilson, Collins, Holden, Sylvester, Rapp, Van Doren, Drayton, Flagg, King i Kellar. Z dokumentów wynikało również, że jeden były pracownik wydawnictwa, Samuel Ticknor, otrzymał powołanie, lecz po dwóch tygodniach służby zapłacił ustawowe trzysta dolarów, by kupić sobie zastępstwo.
„A jakżeby inaczej" – pomyślał Lowell, po czym zwrócił się do Fieldsa:
– Daj mi adres Teala. Pojadę go poszukać. Tak czy owak, nic nie możemy zrobić, dopóki nie wróci Rey. Holmes, nie wybrałbyś się ze mną?
Fields poinstruował J. R. Osgooda, aby pozostał w biurze, na wypadek gdyby był potrzebny. Znużony Osgood rzucił się z westchnieniem na szeroki fotel. Aby wypełnić czymś czas, wyciągnął z najbliższej półki książkę Harriet Beecher Stowe. Otworzył ją i spostrzegł, że ze strony tytułowej, na której znajdowała się dedykacja autorki dla Fieldsa, ktoś wyskubał niewielkie strzępki papieru, nie większe od płatków śniegu. Osgood przekartkował książkę i odkrył, że tego samego świętokradztwa dopuszczono się jeszcze na paru innych stronach.
– Dziwna sprawa… – powiedział do siebie w zamyśleniu.
W stajni Lowell i Holmes odkryli z przerażeniem, że klacz Fieldsa wije się w konwulsjach na ziemi. Drugi koń przyglądał się tej scenie smutnym wzrokiem i kopał każdego, kto ośmielił się zbliżyć. Zaraza końska całkowicie sparaliżowała transport publiczny w mieście, poeci musieli więc iść piechotą.
Adres, jaki Dan Teal podał w formularzu, który wypełnił, kiedy ubiegał się o pracę w firmie Fieldsa, wskazywał na skromny dom w południowej dzielnicy miasta.
– Pani Teal? – Lowell uniósł kapelusz na widok stojącej w drzwiach kobiety o zatroskanym wyglądzie. – Nazywam się Lowell. A to, być może znany pani, doktor Holmes.
– Nazywam się Galvin, nie Teal – powiedziała kobieta i przyłożyła dłoń do piersi.
Lowell sprawdził numer domu w swoich papierach.
– Czy zatem nie mieszka u pani lokator nazwiskiem Teal?
Spojrzała na nich smutnym wzrokiem.
– Nazywam się Harriet Galvin – powtórzyła wolno, jakby mówiła do dziecka lub kogoś mało rozgarniętego. – Mieszkam tu z moim mężem i nie mamy lokatorów. Nigdy nie słyszałam o żadnym panu Tealu.
– Od dawna pani tu mieszka? – spytał doktor Holmes.
– Od pięciu lat.
– Kolejna wyschnięta studnia – wymamrotał do siebie Lowell.
– Madame – zwrócił się Holmes do pani Galvin – czy byłaby pani tak uprzejma i zaprosiła nas do środka? Chcielibyśmy zadać pani kilka pytań.
Kobieta wpuściła ich do domu. Uwagę Lowella przyciągnął natychmiast wiszący na ścianie dagerotyp.
Читать дальше