– Panie Longfellow, doktor Holmes będzie pierwszy – stwierdził. – Ukarze go pan pierwszego. W ten sposób da pan światu przykład.
Podniósł dłoń Longfellowa, w której tkwił wojskowy rewolwer, i skierował ją w stronę Holmesa.
Holmes zbliżył się o krok. Lufa jego muszkietu mierzyła prosto w pierś Teala.
– Nie ruszaj się, Teal! Zrobię to! Zastrzelę cię! Puść Longfellowa! Możesz sobie wziąć mnie.
– To jest kara, doktorze Holmes. Was wszystkich, którzy porzuciliście sprawiedliwość Bożą, musi teraz dosięgnąć kara. Panie Longfellow, na moją komendę. Gotów… cel…
Doktor zrobił krok do przodu i podniósł broń na wysokość szyi Teala. Na twarzy mężczyzny nie było nawet cienia strachu. Ani na chwilę nie przestał być żołnierzem. I niczym więcej. W jego życiu nie było miejsca na wybór. Całe jego jestestwo podporządkowane było tylko jednemu celowi: wymierzaniu sprawiedliwości. Holmes zadrżał. Nie był pewny, czy odnajdzie w sobie dość siły, aby powstrzymać Dana Teala od uczynienia tego, co uznał za swoje przeznaczenie.
– Ognia, panie Longfellow! – zakomenderował Teal. – Czemu pan nie strzela?!
Położył dłoń na dłoni Longfełlowa i objął palcami palce poety. Przełykając ciężko, Holmes przesunął muszkiet i skierował go na Longfełlowa. Longfellow potrząsnął głową. Teal, zmieszany, zrobił krok wstecz, pociągając jeńca za sobą.
Holmes pokręcił energicznie głową.
– Zastrzelę go, Teal.
– Nie! – zaprotestował Teal gwałtownie.
– Tak! Zrobię to, Teal! Longfellow nie wymierzy żadnej kary! Będzie martwy, będzie pyłem! – wrzeszczał Holmes, celując muszkietem prosto w głowę przyjaciela.
– Nie, nie możesz! Inni mają pójść za nim! Tak nie wolno!
Holmes mocniej ścisnął broń wymierzoną w Longfełlowa, który, przerażony, zamknął oczy. Teal pokręcił gwałtownie głową i przez moment zdawało się, że zacznie krzyczeć. Potem odwrócił się, jak gdyby spodziewał się kogoś za sobą, spojrzał w lewo, potem w prawo, a w końcu puścił się biegiem przed siebie. Nie uciekł daleko, gdy nagle na ulicy rozległ się huk strzału, a potem drugi, który zlał się w jedno ze śmiertelnym krzykiem.
Longfellow i Holmes nadal patrzyli na broń, którą obaj kurczowo ściskali w dłoniach. Po chwili pobiegli w kierunku, z którego dobiegły strzały i krzyk. Na łożu ze śniegu spoczywał Dan Teal. Gorąca krew drążyła strumyczki w nieskalanej śnieżnej bieli. Na jego wojskowej bluzie widniały dwie czerwone plamy. Holmes ukląkł i jego zręczne dłonie rozpoczęły pracę – szukały oznak życia.
Longfellow przysunął się bliżej.
– Holmes?
Ręce doktora zamarły w bezruchu.
Nad ciałem Teala stanął Augustus Manning. W jego oczach malowało się szaleństwo. Drżał na całym ciele, aż zęby mu dzwoniły. Trzęsącymi się rękami rzucił w śnieg swój pistolet. Próbował zebrać myśli, minęło jednak dobrych kilka minut, zanim zdołał powiedzieć coś w miarę spójnego.
– Posterunkowy strzegący mojego domu odszedł przed kilkoma godzinami – wykrztusił. – Usłyszałem krzyki i zobaczyłem go przez okno. Zobaczyłem go, jego mundur… To wszystko do mnie wróciło, wszystko! On rozebrał mnie do naga, panie Longfellow, związał mnie i… i…
Longfellow uspokajająco uścisnął mu dłoń. Pani Manning, która zjawiła się po chwili, zastała męża szlochającego w objęciach poety.
Powóz policyjny zatrzymał się nieopodal małego kręgu, jaki utworzyli we czworo wokół ciała Teala. Nicholas Rey ruszył przodem z rewolwerem w dłoni. Nadjechał drugi powóz z sierżantem Stoneweatherem i dwoma policjantami.
Longfellow wziął Reya pod ramię i spojrzał na niego pytająco.
– Wszystko z nią w porządku – powiedział Mulat, zanim poeta zdążył o cokolwiek zapytać. – Dziewczynka z guwernantką są pod naszą opieką.
Longfellow skinął głową z wdzięcznością. Holmes, aby złapać oddech, chwycił się ogrodzenia, które okalało dom Manninga.
– Wendell, pewnie dobrze by ci zrobiło, gdybyś się położył – rzekł Longfellow, wciąż jeszcze półprzytomny z lęku. – Udało ci się! Ale jak…
– Mój drogi, wierzę, że światło dzienne wyjaśni to wszystko, co pozostaje niejasne w świetle lamp – stwierdził doktor.
Następnie zaprowadził policjantów przez miasto do kościoła i do podziemnych tuneli, aby uwolnić Lowella i Fieldsa.
– Zaraz, zaraz, zaczekaj chwilkę – parsknął Hiszpański Żyd do swojego utalentowanego mentora. – Czy to nie znaczy, Langdon, że będziesz ostatnim z Bostońskiej Piątki?
– Burndy nie był jednym z pierwszych pięciu, kochasiu – odpowiedział Langdon Peaslee tonem wszystkowiedzącego eksperta. – Bostońska Piątka (niechaj będzie błogosławiona dusza każdego z nich, gdy trafi do piekła, i moja też, gdy do nich dołączy) to: Randall, który siedzi w katakumbach, Dodge, który cierpiał na załamanie nerwowe i udał się w celu poratowania zdrowia na zachód, Turner, który został wrobiony przez swoją biedroneczkę na dwa lata i kwartał (jeśli to nie jest nauczka, żeby nie pakować się w związek z babą, to nie wiem, co może nią być!), drogi Simonds, podziurawiony kiedyś w porcie i tak pokiereszowany, że teraz trudno mu otworzyć słoik, nie mówiąc już o sejfie oraz moja skromna osoba.
– O, co za wstyd, co za wstyd – jęknął jeden z czterech słuchaczy Peasleego.
– Możesz powtórzyć? – Peaslee wyraził naganę wymownym uniesieniem brwi.
– To wstyd widzieć go na dnie! – ciągnął zezowaty złodziej. – Nigdy nie spotkałem tego człowieka. Ale słyszałem, że był jednym z najlepszych kasiarzy, o jakich Boston kiedykolwiek słyszał! Mógł otworzyć każdy sejf piórkiem, tak mówią!
Na taki komentarz uczyniony w obecności Langdona Peasleego trzej pozostali słuchacze zamilkli i gdyby stali, zapewne by odeszli, nerwowo szurając butami na skorupach zaśmiecających podłogę baru. Ponieważ jednak siedzieli za stołem, ograniczyli się do wychylenia w milczeniu szklanek i nerwowego skubania nie odpakowanych cygar, które rozdał im szef.
Przez otwarte drzwi do tawerny wpadła dorodna mucha mięsna i zaczęła krążyć po zadymionych pomieszczeniach. (Choć profesor Louis Agassiz z Harvardu uznałby to za niemożliwe, pewna liczba przedstawicieli Hominivorax przetrwała zimę w Bostonie, a nieliczne okazy uchowały się nawet w lasach stanu Massachusetts i żyły tam w najlepsze.) Peaslee zwrócił uwagę na dziwne czerwone oczy i wielki błękitnawy odwłok owada. Odgonił brzęczącego nad stołem natręta na drugi koniec baru, gdzie jacyś mężczyźni zaczęli się zabawiać w polowanie na muchy.
Peaslee rozsiadł się na krześle z twardego drewna i sięgnął po swój mocny poncz, specjalność tawerny Stackpole'a. Chociaż krzesło było odsunięte na sporą odległość od stołu, by kasiarz mógł przemawiać, obejmując wzrokiem cały półokrąg swoich apostołów, Peaslee nie musiał zmieniać pozycji, chcąc chwycić lewą ręką drinka. Pajęcze ramiona Langdona pozwalały mu już nieraz w życiu sięgać po wiele rzeczy bez konieczności ruszania się z miejsca.
– Uwierzcie mi na słowo, moi dobrodzieje, że nasz pan Burndy – Peaslee wysyczał to nazwisko przez wielkie przerwy między zębiskami – był tylko najgłośniejszym kasiarzem, jakiego to miasto kiedykolwiek widziało.
Słuchacze przyjęli kpinę, podnosząc kieliszki i wybuchając salwą śmiechu, który wzmocnił i tak już przesadny grymas na twarzy Langdona Peasleego. Hiszpański Żyd nagle przestał się śmiać i zastygł z wyrazem zdumienia na twarzy i ze szklanką w pół drogi do ust.
Читать дальше