– Doktorze – powiedział Teal do Holmesa, gdy spotkał go w tunelu niewolników. – Niech się pan teraz odwróci, doktorze Holmes. Właśnie szedłem spotkać się z panem.
Holmes odwrócił się plecami do umundurowanego żołnierza. Stłumiony płomyk z lampy doktora migotliwie oświetlał długi skalisty korytarz przed nimi.
– Los sprawił, że mnie pan znalazł – dodał Teal, a potem rozkazał doktorowi iść naprzód.
– Dobry Boże, człowieku – świszczał Holmes. – Dokąd idziemy?
– Do Longfellowa.
Holmes szedł naprzód. Chociaż tylko pobieżnie przyjrzał się człowiekowi, który podążał za nim, znał go jednak niegdyś jako Teala, jedno z „nocnych stworzeń z Corner", jak określał tę kategorię swych pracowników Fields. To był ich Lucyfer. Zerkając za siebie, doktor zauważył, że mężczyzna miał kark muskularny jak u zapaśnika, przy którym jego łagodne bladozielone oczy i niemal kobiece usta wydawały się czymś niestosownym. Szedł wyprostowany, z młodzieńczą werwą, mocnym krokiem, zapewne zaprawiony w forsownych marszach. A więc to on, ten chłopiec był ich przeciwnikiem! Dan Teal. Dan Teal! Och, jakim cudem tak wytrawny słowotwórca jak Oliver Wendell Holmes mógł przeoczyć tak genialny pomysł? DAN-TEAL… DANTEAL… I, och, jaki pusty dźwięk kołatał się w jego pamięci – niosące się echem po korytarzach New Corner słowa Lowella: „Zdradziłeś Klub Dantego!", wykrzyczane w chwili, gdy doktor wpadł prosto na mordercę. Teal podsłuchiwał ich, tak jak czynił to w biurach Harvardu. Z całą mściwością, którą gromadził w sobie dzięki Dantemu.
Jeśli Holmes miał iść na Sąd Ostateczny, nie chciał zabierać na niego Longfellowa i innych. Zatrzymał się, gdy korytarz zaczął nieco opadać.
– Nie pójdę dalej! – oświadczył sztucznie śmiałym głosem, mającym pokryć niepewność. – Zrobię, co chcesz, ale nie wciągaj w to Longfellowa!
Teal zareagował uprzejmym milczeniem.
– Dwóch waszych ludzi musi spotkać kara – odezwał się po chwili. – Musi pan sprawić, by Longfellow to zrozumiał, doktorze Holmes.
Holmes uświadomił sobie, że Teal nie chce ukarać go jako zdrajcy. Szaleniec doszedł do wniosku, że Klub Dantego nie jest po jego stronie, że to oni zdradzili jego sprawę. Jeśli Holmes był zdrajcą owego klubu, jak wynikało ze słów Lowella, mogło to oznaczać, że doktor był przyjacielem prawdziwego Klubu Dantego: tajnej organizacji wymierzającej dantejskie kary w Bostonie, której istnienie Teal sobie uroił.
Holmes wyjął chusteczkę i podniósł ją do czoła. W tym samym momencie poczuł, jak na jego łokciu zaciska się silna dłoń. Ku własnemu zaskoczeniu, nie planując tego wcześniej, odepchnął dłoń Teala z taką siłą, że ten zatoczył się i uderzył o kamienną ścianę korytarza. Doktor puścił się pędem, ściskając w dłoniach lampę.
Dysząc ciężko, gnał przez ciemne i kręte tunele, oglądając się za siebie. Nie było sposobu, by zorientować się, czy hałasy, które słyszał, pochodzą z jego rzężącej piersi, czy z zewnątrz. Jego astma była niczym kula przymocowana łańcuchem do nogi więźnia, utrudniająca ucieczkę. Gdy doktor natknął się na rodzaj podziemnej pieczary, bez namysłu rzucił się do jej wnętrza. W środku odkrył wojskowy futrzany śpiwór i trochę okruchów jakiejś twardej substancji. Rozgryzł ją zębami i rozpoznał suchary, którymi żołnierze musieli się żywić podczas wojny. Zrozumiał, że trafił do podziemnej kryjówki Teala. Było tam palenisko wykonane z patyków, talerze, patelnia, cynowy kubek i maszynka do kawy. Holmes miał już ruszać dalej, gdy nagle usłyszał szelest, który sprawił, że serce mu zamarło. Podniósł lampę i spostrzegł Lowella i Fieldsa. Siedzieli na ziemi ze związanymi nogami i rękami oraz z kneblami w ustach. Lowell nie poruszał się; jego głowa spoczywała na piersi.
Holmes wydarł kneble z ust przyjaciół i bezskutecznie próbował rozplatać więzy na ich dłoniach.
– Jesteś ranny? – zapytał. – Lowell, odezwij się! – Potrząsnął bezwładnym ciałem poety.
– Znokautował nas obu i zawlókł tutaj – wyjaśniał Fields.
– Lowell przeklinał i wrzeszczał na Teala… Mówiłem mu, żeby przestał, ale on swoje! I Teal znów mu przyłożył. Jest nieprzytomny.
– Czego Teal chciał od ciebie? – spytał doktor.
– Niczego! Nie wiem, dlaczego jeszcze żyjemy ani co ma zamiar z nami zrobić!
– Ten potwór ma jakieś plany wobec Longfellowa!
– Słyszę, jak się zbliża! – krzyknął Fields. – Pospiesz się, Wendell!
Ręce doktora drżały i ociekały potem, a supły były mocno zawiązane i ledwo widoczne w półmroku.
– Zostaw. Musisz stąd iść! – rozkazał wydawca.
– Ale w każdej chwili… – Palce Holmesa znów ześlizgnęły się z nadgarstka przyjaciela.
– Za chwilę będzie za późno, Wendell – ostrzegał Fields.
– On będzie tu lada moment. Nie ma czasu, by nas uwalniać. I tak nie moglibyśmy zabrać stąd Lowella. Idź do Craigie House! Zapomnij o nas, musisz ocalić Longfellowa!
– Sam nie dam rady! Gdzie jest Rey?! – krzyknął Holmes.
– W ogóle się nie pojawił. – Wydawca pokręcił głową. – Wszyscy posterunkowi postawieni przy naszych domach znikli! Ktoś ich odwołał! Longfellow jest sam! Szybko, Wendell!
Doktor wyskoczył z pieczary i biegł, szybciej niż kiedykolwiek w życiu, przez mroczne tunele, aż dostrzegł przed sobą odległy błysk srebrnego światła. Powtarzał w myślach: szybko, szybko, szybko…
Tajniak zszedł niespiesznym krokiem po ociekających wilgocią schodach do sutereny na Głównym Posterunku. Od ceglanych ścian korytarzy odbijały się echem jęki i ostre przekleństwa.
Nicholas Rey podniósł się z twardej podłogi celi.
– Nie możecie tego robić! Niewinni ludzie są w niebezpieczeństwie, na litość boską!
Tajniak wzruszył ramionami.
– Naprawdę wierzysz we wszystko, co ci się przyśni, głąbie?
– Możecie mnie tutaj trzymać, jeśli chcecie. Ale wyślijcie z powrotem tych posterunkowych w miejsca, których mieli strzec. Proszę. Błagam… Jest tam ktoś, kto znowu zabije. Wiesz przecież, że Burndy nie zamordował Healeya ani pozostałych! Morderca jest wciąż na wolności i będzie chciał zabić raz jeszcze! Możesz go powstrzymać!
Tajniak uznał, że pozwoli Reyowi, by przekonywał go dalej. Podrapał się z namysłem w głowę.
– Jedno wiem na pewno. Willard Burndy to złodziej i kłamca.
– Posłuchaj mnie, proszę…
Tajniak zbliżył się do krat celi i spojrzał na Reya.
– Peaslee ostrzegał nas, żebyśmy mieli na ciebie oko. Mówił, że nie odczepisz się tak łatwo ani nie zajmiesz się swoimi sprawami. Pewnie nie jest ci teraz miło, gdy siedzisz zapuszkowany, nic nie możesz zrobić i nie ma nikogo, kto mógłby ci pomóc, co? – Wyjął pęk kluczy i pomachał nim z uśmiechem. – Zapamiętasz sobie ten dzień na długo, głąbie.
Henry Wadsworth Longfellow, stojąc przy biurku w gabinecie, wydał z siebie serię krótkich, ledwo słyszalnych westchnień.
Annie Allegra zaproponowała kilka gier, w które mogliby się pobawić. Lecz jedyną rzeczą, jakiej Longfellow teraz pragnął, było zasiąść przy biurku z którąś z pieśni Dantego i tłumaczyć, tłumaczyć… – zrzucić ciążące mu brzemię i przekroczyć wrota katedry. Tam, w środku, zgiełk świata ustępował i stawał się tylko słabo słyszalnym dźwiękiem, a słowa żyły wiecznie. Tam, w długich nawach, tłumacz widział swojego poetę w półmroku i starał się za nim nadążyć. Krok poety jest spokojny i uroczysty. Dante odziany jest w długą powiewną szatę, na głowie ma czepiec, a na nogach sandały. Poprzez rzesze umarłych, przez echa niosące się wysoko ponad grobowcami, poprzez dobiegające z dołu lamenty Longfellow słyszał głos tej, która wiodła poetę naprzód. Stała przed nimi dwoma, w niedosiężnej dali – obraz, projekcja za śnieżnobiałą zasłoną, w szacie bardziej płomiennej niż wszelki ogień. Longfellow czuł, jak lód w sercu Poety topi się niczym śnieg w wysokich górach: Poeta, który poszukuje doskonałej łaski doskonałego pokoju.
Читать дальше