Zimą, aby usunąć martwe ciała przymarznięte do ziemi, potrzebne były motyki. Kiedy znowu zrobiło się ciepło, Kompania C znalazła ściernisko nie pogrzebanych trupów. Wszystkie miały czarną skórę. Galvin zdumiał się na widok tak wielu Murzynów w niebieskich mundurach, lecz potem uświadomił sobie, na co patrzy: ciała porzucone w sierpniowym słońcu pociemniały od skwaru i były pokryte pełzającym robactwem. Ludzie spoczywali w najprzeróżniejszych pozach, a pomiędzy nimi leżała ogromna liczba martwych koni. Wiele z nich zdawało się klęczeć z wdziękiem, jak gdyby czekały na dziecko, które ma na nich usiąść.
Wkrótce potem Benjamin usłyszał, że niektórzy generałowie oddawali zbiegłych niewolników ich panom i rozmawiali z właścicielami, jakby umawiali się na grę w karty. Czy to możliwe? Ta wojna nie miała przecież sensu, jeśli nie była walką o lepszą przyszłość dla czarnych. Podczas marszu Galvin zobaczył kiedyś martwego Murzyna, którego przybito gwoździami do drzewa za uszy. Była to kara za próbę ucieczki. Jego pan zostawił go nagiego na pastwę nienasyconych moskitów i much.
Benjamin nie mógł pojąć żołnierzy Unii, którzy protestowali, gdy stan Massachusetts stworzył murzyński regiment. Jeden z regimentów stanu Illinois, na jaki się natknęli, groził grupową dezercją, jeśli Lincoln wyzwoli choćby jednego niewolnika więcej.
Któregoś dnia, w pierwszych miesiącach wojny, Galvin usłyszał modlitwę błogosławiącą żołnierzy, którzy przechodzili przez miasto: „Dobry Pan weźmie te sieroty i przejdą przez piekło, a życia nie utracą". Murzyni śpiewali:
Diabeł jest szalony, a ja się raduję, alleluja
Stracił duszę, którą myślał, że ma, alleluja.
– Murzyni pomagają nam, szpiegują dla nas… Oni też potrzebują naszej pomocy – tłumaczył Benjamin.
– Wolę raczej, żeby Unia przepadła, niż żeby wygrała dzięki czarnuchom! – rzucił mu w twarz porucznik z jego kompanii.
Galvin widział nieraz, jak jankescy żołnierze wlekli do lasu zbiegłą od swego pana murzyńską dziewczynę, która opierała się z krzykiem.
Żywność skończyła się po obu stronach linii frontu. Pewnego ranka nieopodal obozowiska złapano trzech żołnierzy Południa, którzy błąkali się po lesie w poszukiwaniu jedzenia. Mieli zapadnięte policzki i wyglądali na zagłodzonych. Był też z nimi uciekinier z oddziału Benjamina. Kapitan Kingsley rozkazał szeregowemu Galvinowi zastrzelić dezertera. Benjamin poczuł, że jeśli spróbuje się odezwać, zwymiotuje krwią.
– Tak bez sądu, kapitanie? – wykrztusił w końcu.
– Maszerujemy na pole bitwy, szeregowy. Nie ma czasu na sąd i nie ma czasu na wieszanie, masz go zastrzelić tu, na miejscu! Gotów… cel… pal!
Galvin widział kiedyś, jak ukarano szeregowca, który odmówił wykonania takiego rozkazu. Zmuszono go, by usiadł skulony na ziemi, pod kolana wciśnięto mu bagnet, a wyciągnięte ręce skrępowano za nogami. Unieruchomionemu w ten sposób żołnierzowi zakneblowano usta drugim bagnetem. Posępny i wymizerowany dezerter nie sprawiał wrażenia szczególnie wstrząśniętego perspektywą rychłej egzekucji.
– No to mnie zastrzel.
– Szeregowy, to rozkaz! – wrzasnął kapitan. – Chcecie, żebym was także ukarał?
Galvin oddał jeden strzał i mężczyzna padł na ziemię. Inni żołnierze dobili go, dźgając bezwładne ciało bagnetami. Kapitan cofnął się i spoglądając lodowatym wzrokiem na Benjamina, rozkazał mu, by zastrzelił również trzech jeńców. Widząc jego wahanie, szarpnął go za ramię.
– Zawsze się tylko przypatrujesz, Opos. Teraz będziesz robił to, co ja mówię. Zrobisz to, i to już, do pioruna! – Kingsley, krzycząc, obnażył zęby.
Schwytanych rebeliantów ustawiono w szeregu. Po komendzie gotów… cel… pal Galvin zabił ich kolejno strzałami w głowę. Czynności tej nie towarzyszyły żadne emocje – opuściły go tak jak wcześniej węch, smak czy słuch. W tym samym tygodniu Benjamin zobaczył czterech żołnierzy Unii, w tym dwóch z jego kompanii, napastujących dwie młode dziewczyny z pobliskiego miasteczka. Zameldował o ich występku przełożonym i mężczyzn przykładnie ukarano: zostali przywiązani do koła armaty i wychłostani. Wykonanie kary powierzono Galvinowi.
Podczas następnej bitwy Benjamin stracił poczucie, po której stronie walczy; po prostu brał udział w walce. Cały świat, ogarnięty szaleństwem, toczył z sobą walkę, a hałasy bitewne nigdy się nie kończyły. W każdym razie z trudem udawało mu się odróżnić rebeliantów od jankesów. Dzień wcześniej otarł się o jakiś trujący liść i nim zapadł zmrok, poruszał się z niemal całkiem przymkniętymi powiekami – pozostali żołnierze śmiali się z niego, bo Benjamin Galvin walczył jak tygrys i nie został nawet draśnięty, a inni zostali na polu bitwy z wytrzeszczonymi oczami i rozłupanymi czaszkami. Jeden żołnierz, który później trafił do szpitala dla obłąkanych, groził tego dnia Benjaminowi, że go zabije. Celował strzelbą w jego pierś i ostrzegał go, że jeśli nie przestanie żuć tego przeklętego papieru, to zginie natychmiast.
Po otrzymaniu pierwszej wojennej rany, postrzału w pierś, Galvin został odesłany do Bostonu, gdzie do czasu odzyskania pełni sił miał pełnić funkcję strażnika w portowym Forcie Warren, w którym trzymano rebelianckich jeńców. Widział tam, jak więźniowie – niezależnie od tego, jak wielkie były ich zbrodnie i ilu niewinnych ludzi zabili – za pieniądze kupowali sobie pobyt w lepszych pomieszczeniach i jedzenie.
Harriet błagała Benjamina, by nie wracał na wojnę, on jednak wiedział, że chłopcy go potrzebują. Gdy pełen lęku powrócił do Kompanii C stacjonującej w Wirginii, jego regiment był tak zdziesiątkowany w wyniku walk i dezercji, że natychmiast mianowano go podporucznikiem.
Od nowych rekrutów dowiedział się, że bogaci chłopcy wracali do domów po wniesieniu trzystu dolarów opłaty zwalniającej ze służby. Galvin wrzał z gniewu. Był osłabiony i obolały, a nocami nękała go bezsenność. Coś zmuszało go do nieustannego ruchu. Podczas kolejnej bitwy padł pomiędzy martwe ciała i zasnął, myśląc o tych bogatych chłopcach. Nocą znaleźli go rebelianci przeszukujący pobojowisko. Benjamin trafił do więzienia Libby w Richmond. Szeregowców puszczano wolno, lecz on był podporucznikiem i spędził w Libby cztery miesiące. Z okresu gdy był jeńcem wojennym, pamiętał tylko mętne obrazy i dźwięki. Tak jakby cały ten czas przespał i prześnił.
Po demobilizacji Benjamin Galvin wraz z resztą swojego regimentu trafił na wielką ceremonię na schodach Domu Stanowego. Sztandar ich kompanii, cały w strzępach, złożono i przekazano gubernatorowi. Z oddziału, który na początku liczył tysiąc żołnierzy, przeżyło tylko dwustu. Galvin nie mógł pojąć, jak można uznać tę wojnę za skończoną. Istniały przecież ciągle powody, dla których się toczyła. Niewolnicy uzyskali wolność, lecz wróg nie zmienił swoich metod działania ani nie został ukarany. Benjamin nie znał się na polityce, lecz wiedział, że – z niewolnictwem czy bez niego – czarnym na Południu nie wiedzie się dobrze. Wiedział też coś, czego nie wiedzieli ci, którzy nie walczyli na tej wojnie: że wróg był dookoła nich przez cały czas i że wcale się nie poddał. I nigdy, przenigdy, nawet przez chwilę nie uważał, że wrogiem tym są tylko południowcy.
Galvin czuł, że teraz mówi innym językiem niż cywile i że oni nie mogą go zrozumieć, ba, nie mogą go nawet usłyszeć. Tylko towarzysze broni, którzy przeszli przez piekło wojny, posiedli tę umiejętność. Benjamin dołączył do nich. Podobnie jak on, byli wymizerowani i wyczerpani, a z wyglądu przypominali grupy maruderów, które spotykał niegdyś w lasach. Wielu z nich straciło posady i rodziny. Mówili, że powinni byli zginąć na wojnie – wówczas przynajmniej ich żony dostałyby po nich renty! Weterani ci jednak łaknęli pieniędzy i pięknych dziewcząt, upijali się i wszczynali burdy… Nie pamiętali już, że trzeba uważać na wroga, i stali się ślepi tak jak reszta.
Читать дальше