Nagle pod stopy wyskoczył im kot, który natychmiast czmychnął, znikając w mroku. Lowell odetchnął z ulgą, ale w tym momencie ogrodzenie przesadził jakiś mężczyzna i zadał mu silny cios w głowę. Lowell upadł od razu, jak żagiel, którego maszt złamał się na dwoje; twarz leżącego na ziemi poety była tak niesamowicie nieruchoma, że Fields z trudem mógł ją rozpoznać.
Wydawca cofnął się, potem spojrzał w górę i napotkał wzrok Dana Teala. Fields zrobił krok wstecz, a postać w mundurze postąpiła do przodu. Przypominało to rodzaj zdumiewająco łagodnego tańca.
– Panie Teal, proszę… – Pod Fieldsem ugięły się kolana.
Morderca patrzył beznamiętnie.
Wydawca potknął się na leżącej gałęzi, potem odwrócił się i zaczął niezgrabnie uciekać. Biegł, ciężko dysząc, Brattle Street. Próbował krzyczeć, lecz mógł wydobyć z siebie tylko niezrozumiały charkot. Jego głos ginął w wyciu lodowatego wichru, który świszczał mu w uszach. Obejrzał się za siebie, a potem wyjął z kieszeni policyjną terkotkę. Wyglądało na to, że jego prześladowca zniknął. Dla pewności Fields obejrzał się jeszcze przez drugie ramię, a wtedy poczuł, że coś chwyta go i podrzuca w górę. Jego ciało gruchnęło o ziemię, terkotka wysunęła się z dłoni i z cichym brzękiem, łagodnym jak ptasi trel, upadła w krzaki.
Fields wyciągnął zesztywniała szyję w kierunku Craigie House. Ciepłe światło gazowe oświetlało odległe okna gabinetu Longfellowa. Wydawca pojął zamiary swojego napastnika.
– Tylko nie rób krzywdy Longfellowowi, Teal. On wyjechał dziś z Massachusetts. Przysięgam na swój honor – Fields bełkotał jak dziecko.
– Przecież zawsze spełniałem tylko swój obowiązek… – żołnierz podniósł pałkę wysoko ponad głowę i zadał cios.
Następca wielebnego Elishy Talbota zakończył spotkania z diakonami w Drugim Kościele Unitariańskim w Cambridge kilka godzin przed tym, jak doktor Oliver Wendell Holmes, uzbrojony w staroświecki muszkiet i lampę naftową, w którą zaopatrzył się w lombardzie, wszedł do świątyni i wślizgnął się do podziemnej krypty. Holmes rozważał, czy podzielić się swoją teorią z innymi, lecz zdecydował się najpierw ją potwierdzić. Jeśli podziemna krypta Talbota była faktycznie połączona z opuszczonym tunelem zbiegłych niewolników, odkrycie to mogło doprowadzić policję do zabójcy. Wyjaśniłoby również, w jaki sposób Lucyfer znalazł się w krypcie, zamordował Talbota i umknął bez świadków. W końcu to intuicja Holmesa skierowała Klub Dantego na trop mordercy – choć potrzebne było do tego ponaglenie ze strony Lowella – dlaczego zatem doktor nie miałby być tym, który doprowadzi sprawę do końca?
Holmes zszedł do krypty. Ruszył naprzód, muskając dłońmi ściany grobowców w poszukiwaniu jakiegoś znaku wskazującego wejście do innego tunelu lub pomieszczenia. Gdy tak szedł, przez czysty przypadek trafił czubkiem buta w próżnię. Schylił się, aby to zbadać, i odkrył wąskie przejście. Ponieważ był niewielkiego wzrostu, jego ciało zmieściło się w szczelinie. Doktor wciągnął za sobą latarnię. Jakiś czas poruszał się na czworakach, potem tunel rozszerzył się nieco i można w nim było całkiem wygodnie stanąć. Holmes postanowił, że zaraz wróci na powierzchnię. Och, jakże pozostali ucieszą się z jego odkrycia. Jak szybko ich przeciwnik zostanie pokonany! Lecz ostre zakręty i łuki labiryntu sprawiły, że mały doktor zgubił drogę. Aby dodać sobie odwagi, położył dłoń na kolbie muszkietu. Właśnie zaczął odzyskiwać orientację, gdy nagle obok siebie usłyszał głos, który sprawił, że serce podeszło mu do gardła:
– Doktorze Holmes… – powiedział Teal.
Benjamin Galvin zaciągnął się do wojska na pierwsze wezwanie władz stanu Massachusetts. Mając dwadzieścia cztery lata, już od jakiegoś czasu uważał się za żołnierza, w latach bezpośrednio poprzedzających wybuch wojny pomagał bowiem przeprowadzać zbiegłych niewolników przez miejską sieć schronów, kryjówek i tuneli. Był również jednym z ochotników chroniących mówców wypowiadających się przeciwko niewolnictwu i nieraz służył jako żywa tarcza miotającemu kamienie i cegły motłochowi.
W odróżnieniu od innych młodych ludzi, Galvin nie interesował się polityką. Nie czytał broszur agitacyjnych ani gazet piszących o tym, czy należy głosować na tego lub innego politycznego hochsztaplera, albo jak ta czy inna partia lub legislatura stanowa wypowiada się w kwestii secesji bądź pojednania. Rozumiał jednak mówców, którzy deklarowali, że zniewoloną rasę trzeba uwolnić, a winni muszą zostać przykładnie ukarani. I zrozumiał też, że być może nigdy już nie wróci do domu, do swojej młodej żony. „Jeśli nie wrócę, dzierżąc w dłoni sztandar Unii, wrócę owinięty w niego" – taką przysięgę składali rekruci. Galvin nigdy wcześniej się nie fotografował i to jedyne zdjęcie wykonane podczas zaciągu rozczarowało go. Jego czapka i spodnie wydawały się nie dopasowane, a oczy były jakieś przestraszone.
Ziemia była gorąca i sucha, gdy Kompania C 10. Regimentu wyruszyła z Bostonu do Springfield, do obozu Brightwood. Chmury pyłu pokryły skorupą nowe niebieskie mundury żołnierzy, tak że przybrały one szary kolor uniformów wroga. Pułkownik spytał, czy Benjamin Galvin chciałby być adiutantem i prowadzić listę ofiar. Szeregowy wyjaśnił, że wprawdzie umie stawiać litery, ale nie potrafi poprawnie pisać ani czytać; próbował się uczyć wiele razy, lecz znaki przekręcały się w jego głowie w niewłaściwą stronę, rozbijały się, łączyły i zmieniały jedne w drugie. Pułkownik był zaskoczony. Analfabetyzm nie był wprawdzie czymś niezwykłym wśród rekrutów, lecz Galvin sprawiał wrażenie, jakby cały czas był pogrążony w głębokich rozmyślaniach. Jego zwyczaj obserwowania wszystkiego dużymi spokojnymi oczami, z całkowicie nieruchomym wyrazem twarzy, sprawił, że niektórzy koledzy zaczęli nazywać go Oposem.
Kiedy obozowali w Wirginii, któregoś dnia znaleziono w lesie martwego żołnierza z ich szeregów. Ktoś strzelił mu w głowę i ugodził bagnetem. Ranę w czaszce i usta wypełniały czerwie, które roiły się niczym pszczoły w ulu. Ktoś powiedział, że to południowcy wysłali jednego ze swoich czarnych, aby zabił dla zabawy jankesa. Kapitan Kingsley, przyjaciel martwego żołnierza, kazał przysiąc Galvinowi i innym, że nie będą mieli litości, gdy nadejdzie dzień rozprawy z secesjonistami. Wyglądało jed'nak na to, że nigdy nie będą mieli okazji, aby wziąć udział w walce, do której rwali się wszyscy.
Galvin, chociaż pracował pod gołym niebem przez większość życia, nigdy wcześniej nie widział takich odmian robactwa, z jakimi zetknęli się w tamtych stronach. Adiutant kompanii, który budził się każdego ranka godzinę przed wygrywaną na trąbce pobudką, aby uczesać gęste włosy i uaktualnić listę chorych i zmarłych, nie pozwoliłby nikomu zabić żadnego z tych pełzających stworzeń; dbał o nie jak o dzieci, chociaż Galvin widział na własne oczy, jak czterech mężczyzn z innej kompanii zmarło od białych robaków, które zalęgły się w ich ranach. Zdarzyło się to, gdy Kompania C maszerowała do następnego obozu, który podobno znajdował się bliżej prawdziwego pola bitwy.
Benjamin nigdy nie wyobrażał sobie, że śmierć może tak łatwo dosięgnąć ludzi wokół niego. To było w Fair Oaks. Nagle coś błysnęło, rozległ się huk i wszystko spowiły kłęby dymu. Tuż przed nim sześciu mężczyzn padło skoszonych wybuchem. Ich martwe oczy, nadal otwarte, patrzyły nieruchomo, jak gdyby byli ciekawi, co stanie się z resztą oddziału. Tego dnia Galvina bardziej zdumiała liczba tych, którzy ocaleli, niż liczba zabitych, gdyż wydawało się niemożliwe czy wręcz niestosowne, aby człowiek mógł przeżyć takie piekło. Ogromną liczbę trupów ludzkich i końskich zebrano niczym szczapy drewna i spalono. Od tego dnia, za każdym razem, gdy Benjamin zamykał oczy, by zasnąć, w głowie wirowały mu obrazy bitwy, słyszał krzyki i wybuchy i nieustannie czuł smród palącego się mięsa.
Читать дальше