Pewnego wieczoru, gdy Galvin wrócił do swojego namiotu głodny jak wilk, odkrył, że z torby znikła jego porcja sucharów. Jeden z żołnierzy mieszkających wraz z nim w namiocie powiedział, że wziął je kapelan. Benjamin nie wierzył, by ktoś mógł być tak podły, wszystkim bowiem doskwierał ten sam szarpiący trzewia głód i wszyscy mieli tak samo puste żołądki. Ale trudno było winić tego człowieka… Gdy kompania maszerowała w strugach deszczu lub palącym skwarze, przydziały żywnościowe kurczyły się nieuchronnie. Zostawały tylko suchary, w których na dodatek zalęgły się wołki zbożowe. W końcu często brakowało nawet sucharów. Gorsze niż wszystko było jednak to, że przed każdym noclegiem trzeba było stoczyć wieczorną potyczkę z insektami; ze wszystkich ubrań trzeba było wytrząsać robactwo i kleszcze. Adiutant, który zdawał się znać na tych rzeczach, powiedział, że owady atakują najczęściej wtedy, gdy stoi się nieruchomo, a zatem należy być zawsze w ruchu.
Robactwo zalęgło się również w wodzie pitnej wskutek porzucania w rzekach ciał martwych koni i zgniłego mięsa. Wszystkie choroby, od malarii po dyzenterię, określano zbiorczo gorączką obozową, a lekarz nie zawsze potrafił odróżnić chorych od symulantów i w wypadkach wątpliwych uznawał zazwyczaj, że najlepsze, co może zrobić, to zakwalifikować delikwenta do drugiej kategorii. Galvin wymiotował kiedyś osiem razy dziennie, pod koniec już tylko krwią. Gdy czekał na felczera, który dawał chininę i opium, widział, jak co kilka minut chirurdzy wyrzucali przez okno polowego szpitala amputowaną rękę lub nogę.
Kiedy obozowali, zawsze nękały ich choroby, lecz na pociechę mieli przynajmniej książki. Pomocnik chirurga, który wziął na siebie funkcję bibliotekarza, gromadził w swoim namiocie tomy wysyłane chłopcom z domów. Niektóre książki miały ilustracje i Benjamin bardzo lubił je oglądać. Zdarzało się też, że adiutant lub ktoś z jego namiotu czytał na głos opowiadanie lub poemat. Galvin znalazł w bibliotece pomocnika chirurga lśniący błękitnozłoty egzemplarz poezji Longfellowa; nie potrafił przeczytać nazwiska na okładce, lecz rozpoznał wygrawerowany portret na stronie tytułowej, taki sam jak w jednej z książek swojej żony. Harriet Galvin zawsze mówiła, że każda z książek Longfellowa pokazuje drogę do światła i szczęścia bohaterom, którzy zdają się już tracić nadzieję, jak w wypadku Evangeline i jej kawalera, rozdzielonych i odnajdujących się wreszcie, gdy on umiera na febrę, a ona jest pielęgniarką. Benjamin wyobrażał sobie, że to on i Harriet. Myśl ta uspokajała go, gdy widział padających wokół ludzi.
Gdy Benjamin Galvin, zaagitowany przez wędrownego mówcę, po raz pierwszy w życiu opuścił farmę ciotki i przybył do Bostonu, by pomóc abolicjonistom, został pobity przez dwóch rozwrzeszczanych Irlandczyków, którzy próbowali rozbić mityng zwolenników zniesienia niewolnictwa. Jeden z organizatorów spotkania wziął Galvina do domu, aby młodzieniec doszedł do siebie, i Harriet, córka owego człowieka, zakochała się w biednym chłopcu. Nigdy wcześniej nie spotkała nikogo – nawet pośród przyjaciół ojca – kto tak jasno odróżniał dobro od zła, nie wdając się w zbędne rozważania na temat polityki czy wpływów. „Czasami myślę, że kochasz swoją misję bardziej, niż umiałbyś pokochać drugiego człowieka" – powiedziała mu, gdy zaczęli się spotykać, lecz on był zbyt prostoduszny, by uważać, że to, co robi, jest jakąś misją.
Serce pękało jej z żalu, gdy dowiedziała się od Benjamina, że jego rodzice zmarli na skutek zarazy, gdy był bardzo młody. Uczyła go alfabetu, każąc mu przepisywać litery; dzięki niej nauczył się podpisywać. W dniu, w którym postanowił zaciągnąć się do wojska, pobrali się. Harriet obiecała mu, że gdy wróci z wojny, będzie go dalej uczyć, aby potrafił w końcu przeczytać sam całą książkę. „To dlatego – powiedziała – nie wolno ci zginąć". Galvin wczołgiwał się pod koc, kładł się na twardej pryczy i rozmyślał o jej spokojnym, melodyjnym głosie.
Gdy zaczynał się ostrzał, niektórzy żołnierze śmiali się dziko lub wrzeszczeli. Proch strzelniczy z pojemników, które rozdzierali zębami, czernił im twarze. Inni ładowali i strzelali na oślep, wcale nie celując. Galvin myślał, że ci ludzie są naprawdę szaleni. Po połach niósł się tak ogłuszający huk dział, że dzikie króliki uciekały z nor, przeskakiwały przez rozwłóczone po całej ziemi i parujące krwią ludzkie zwłoki, a ich małe ciałka drżały ze strachu.
Ci, co przeżyli ostrzał, rzadko kiedy mieli dość siły, by wykopać odpowiednio głębokie groby dla swych towarzyszy. W rezultacie nieraz przechodzili przez rozległe pola, na których spod ziemi wystawały kolana, ramiona i czubki głów. Pierwszy deszcz odkrywał to wszystko. Benjamin patrzył, jak żołnierze z jego namiotu pisali do rodzin listy, w których opowiadali o stoczonych bitwach, i zastanawiał się, jak zdołali ubrać w słowa to, co widzieli, słyszeli i czuli, bo on nie umiałby tego wyrazić. Według jednego z żołnierzy przybycie oddziałów, mających udzielić im wsparcia podczas ostatniej bitwy, która wytrzebiła niemal jedną trzecią ich kompanii, zostało odwołane na rozkaz pewnego generała, pragnącego sprawić w ten sposób kłopot generałowi Burnside'owi, w nadziei na doprowadzenie do jego dymisji. Generał ten później otrzymał awans.
– Czy to możliwe? – spytał szeregowy Galvin sierżanta z innej kompanii.
Oczytany adiutant poinformował Benjamina, że pod względem liczby ofiar i stopnia okrucieństwa ich kampania jest druga w dziejach – po rosyjskiej kampanii Napoleona.
Galvin nie lubił prosić innych, by pisali listy w jego imieniu, jak to zazwyczaj czynili analfabeci i półanalfabeci. Kiedy więc znajdował listy przy martwych żołnierzach wojsk Południa, wysyłał je do Harriet w Bostonie, aby mogła usłyszeć o wojnie z pierwszej ręki. U dołu dopisywał tylko swoje imię, aby wiedziała, kto jest nadawcą listu, i dołączał płatek kwiatu lub szczególnie ładny liść. Nie chciał nawet kłopotać tych, którzy lubili pisać. Byli cały czas tak bardzo zmęczeni… Wszyscy oni byli tak strasznie zmęczeni… Obserwując szczególny wyraz twarzy żołnierzy przed bitwą – niektórzy sprawiali wrażenie, jakby nadal spali – Benjamin potrafił często stwierdzić, kto z nich z pewnością nie ujrzy już następnego poranka.
– Niech diabli wezmą Unię, bylebym tylko mógł wrócić cało do domu! – usłyszał pewnego razu Galvin słowa jednego z oficerów.
Racje żywnościowe zmniejszały się coraz bardziej, co doprowadzało do wściekłości wielu żołnierzy, lecz Galvin nie zauważał tego, ponieważ przez większość czasu nie odczuwał smaków ani zapachów, a nawet nie słyszał własnego głosu. By zająć czymś usta, nabrał nawyku żucia kamyków, a potem skrawków papieru, które wyrywał z kurczącej się wędrownej biblioteki pomocnika chirurga oraz z listów rebeliantów.
Jeden z ich ludzi, który okulał i nie był zdolny do marszu, musiał pozostać w obozie. Dwa dni później okazało się, że ktoś go zamordował, by mu odebrać portfel. Galvin powiedział wówczas wszystkim, że ta wojna jest gorsza od rosyjskiej kampanii Napoleona. Z powodu biegunki podano mu morfinę, sadło bobra i proszki, po których był ospały i przygnębiony.
Galvin miał tylko jedną parę kalesonów. Pewien wędrowny handlarz chciał od niego dwa i pół dolara za parę wartą trzydzieści centów. Dodał, że nie obniży ceny, lecz może ją podwyższyć, jeśli żołnierz będzie się zbyt długo zastanawiał. Benjamin chciał rozwalić mu czaszkę, ale nie zrobił tego. Zwrócił się do adiutanta, żeby napisał za niego do Harriet Galvin i poprosił ją o przysłanie dwóch par kalesonów z grubej wełny. To był jedyny list, jaki ktoś napisał za niego podczas wojny.
Читать дальше