— Nie ma się czym martwić — zapewniłem. — Deborah nie zna litości.
— Powiedz jej, że ze mną wszystko w porządku i że wróciłem do Waszyngtonu — poprosił. — Tak będzie lepiej.
— Może dla ciebie będzie lepiej — odparłem. — Ale ona mnie zabije.
— Nie rozumiesz — rzekł.
— Nie, to ty nie rozumiesz. Powiedziała, żebym cię przywiózł. Jest zdecydowana na wszystko, a ja nie śmiem jej nie posłuchać. Bije bardzo mocno.
Przez chwilę milczał. Potem usłyszałem, że ciężko wzdycha.
— Po prostu nie wiem, czy sobie z tym poradzę — powiedział.
— Mogę cię zawieźć z powrotem na farmę aligatorów — zaproponowałem radośnie.
Po tym, co usłyszał, już nic nie mówił, a ja wjechałem w Aleję Aligatorów, zawróciłem i ruszyłem w stronę pomarańczowej poświaty na horyzoncie, którą było Miami.
Jechaliśmy w milczeniu do pierwszych oznak cywilizacji — osiedla i rzędu sklepów po prawej stronie, kilka kilometrów za punktem uiszczania opłat za korzystanie z autostrady. Potem Chutsky wyprostował się i zaczął patrzeć na światła i budynki.
— Muszę zatelefonować — oznajmił.
— Możesz skorzystać z mojego telefonu, jeśli zapłacisz za roaming — powiedziałem.
— Potrzebny mi telefon stacjonarny — odparł. — Automat wrzutowy.
— Straciłeś kontakt z epoką — powiedziałem. — Trochę trudno będzie znaleźć automat wrzutowy. Nikt z nich nie korzysta.
— Zjedź tutaj — poprosił i chociaż nie przybliżało mnie to do zasłużonego nocnego wypoczynku, zjechałem z rampy. Półtora kilometra dalej znaleźliśmy minicentrum handlowe, w którym nadal był automat wrzutowy zawieszony na ścianie przy wejściu. Pomogłem Chutsky’emu dotrzeć susami do telefonu. Oparł się o osłonę aparatu i podniósł słuchawkę. Spojrzał na mnie i powiedział:
— Zaczekaj tam. — Było to chyba trochę zbyt władcze jak na kogoś, kto nie mógł nawet chodzić bez pomocy, ale wróciłem do samochodu i usiadłem na masce, kiedy Chutsky sobie gaworzył.
Obok mnie zatrzymał się stary buick. Grupa niskich, ciemnoskórych mężczyzn w brudnych ubraniach wysiadła z niego i poszła w kierunku sklepu. Gapili się na Chutsky’ego stojącego na jednej nodze z ogoloną głową, ale byli zbyt uprzejmi, żeby to skomentować. Weszli, a szklane drzwi zasunęły się za nimi. Poczułem ciężar całego dnia; byłem zmęczony, mięśnie miałem zesztywniałe i nie udało mi się niczego upolować. Czułem się parszywie, chciałem wrócić do domu i położyć się do łóżka.
Zastanawiałem się, dokąd doktor Danco zabrał Doakesa. Nie było to takie ważne, ot, zwyczajna ciekawość. Ale kiedy myślałem, że w istocie musiał go gdzieś zabrać i wkrótce zacznie z sierżantem wyprawiać rzeczy, które będą miały nieodwracalne skutki, zrozumiałem, że to pierwsza dobra wiadomość, jaka dotarła do mnie od dłuższego czasu, i poczułem, jak po całym moim ciele rozchodzi się miłe ciepło. Ja byłem wolny. Doakes zniknął. Kawałek po kawałku opuszczał moje życie, uwalniając mnie od niechcianej pańszczyzny na kanapie Rity. Znów mogłem żyć.
— Hej, koleś! — zawołał Chutsky. Pomachał do mnie kikutem ramienia. Wstałem i podszedłem do niego. — W porządku — powiedział. — Jedziemy.
— Oczywiście — rzekłem. — Ale dokąd?
Popatrzył w dal, a ja zauważyłem, jak napinają mu się mięśnie twarzy. Lampy parkingu oświetlały jego kombinezon i odbijały się od głowy. To zadziwiające jak inaczej wygląda twarz, kiedy zgoli się brwi. Jest w niej coś dziwacznego, jak w makijażu do niskobudżetowego filmu SF. A Chutsky, chociaż przybrał pozę upartego twardziela, wpatrując się z zaciśniętymi zębami w horyzont, wyglądał raczej, jakby czekał na mrożący krew w żyłach rozkaz od Minga Bezlitosnego. Powiedział jednak tylko:
— Zawieź mnie do hotelu, koleś. Mam robotę.
— A może szpital? — zapytałem, sądząc, że raczej nie uda mu się wyciąć laski z twardego drewna cisowego i pokuśtykać szlakiem. Ale on pokręcił głową.
— Ze mną wszystko w porządku — zapewnił. — Będzie dobrze.
Popatrzyłem wymownie na dwie łaty białej gazy, gdzie wcześniej znajdowały się jego przedramię i podudzie, i uniosłem brwi. W końcu rany były dość świeże i należałoby zmienić bandaże, a przynajmniej Chutsky musiał czuć się bardzo słabo.
Spojrzał na swoje kikuty i trochę go wzięło, bo jakby zmalał odrobinę.
— Będzie dobrze — powtórzył i znów się wyprostował. — Jedziemy.
— Był tak zmęczony i smutny, że pozostało mi powiedzieć tylko jedno:
— W porządku.
Wsparty na moim ramieniu dotarł skokami do drzwi od strony fotela dla pasażera. Kiedy pomagałem mu usiąść, załoga ze starego buicka wyszła ze sklepu, niosąc piwo i krążki wieprzowe. Kierowca uśmiechnął się i skinął w moją stronę głową. Odwzajemniłem uśmiech i zamknąłem drzwi.
— Crocodilios — powiedziałem, wskazując na Chutsky’ego.
— Ach — odparł kierowca. — Lo siento . — Usiadł za kierownicą swojego samochodu, a ja wsiadłem do swojego.
Chutsky nie miał nic do powiedzenia prawie przez całą drogę. Jednak zaraz po wjeździe na 1 — 95 zaczął się strasznie trząść.
— O, cholera — zaklął, kiedy na niego spojrzałem. — Znieczulenie. Przestaje działać. — Zęby zaczęły mu dzwonić, zacisnął więc szczęki. Oddychał ze świstem, na łysej twarzy zaczął mu się zbierać pot.
— Może jednak zdecydujesz się na szpital? — zaproponowałem.
— Masz coś do picia? — zapytał, dość niespodziewanie zmieniając temat rozmowy.
— Z tyłu leży chyba butelka wody — powiedziałem, chcąc mu pomóc.
— Alkohol — rzekł. — Wódka albo whisky.
— Zazwyczaj nie wożę tego ze sobą — oświadczyłem.
— Cholera — powtórzył. — Po prostu zawieź mnie do hotelu.
Zrobiłem to. Z powodów znanych tylko jemu Chutsky zatrzymał się w Mutiny w Kokosowym Gaju. Był to jeden z najbardziej luksusowych hoteli w okolicy i kiedyś zatrzymywali się w nim modelki, dyrektorzy, handlarze narkotyków i inne sławne osobistości. Nadal był bardzo ładny, ale trochę stracił na uroku, kiedy w rustykalnym Gaju wyrosły luksusowe wieżowce. Może Chutsky znał to miejsce z czasów jego świetności i zatrzymał się tu z powodów sentymentalnych. Jeśli chodzi o mężczyznę, który nosił pierścionek z różowym oczkiem, to naprawdę można go podejrzewać o sentymentalizm.
Z Dziewięćdziesiątej Piątej zjechaliśmy na Dixie Highway i skręciliśmy w lewo, w Unity i dotoczyliśmy się do Bayshore. Mutiny stał trochę z przodu, na lewo. Podjechałem pod hotel.
— Wyrzuć mnie tutaj — powiedział Chutsky.
Popatrzyłem na niego. Być może znieczulenie poczyniło mu szkody w mózgu.
— Nie chcesz, żebym ci pomógł dojść do pokoju?
— Czuję się dobrze — stwierdził. Zabrzmiało to jak nowa mantra, ale on nie wyglądał dobrze. Mocno się pocił, a ja nie wyobrażałem sobie, jak dotrze do pokoju. Nie należę jednak do ludzi, którzy narzucają się z niechcianą pomocą, powiedziałem więc tylko:
— W porządku. — A potem patrzyłem, jak otwiera drzwi i wysiada. Trzymając się dachu wozu, stał niepewnie na jednej nodze przez minutę, zanim zobaczył go odźwierny. Zmarszczył się na widok pomarańczowego kombinezonu i lśniącej czaszki.
— Cześć, Benny — odezwał się Chutsky. — Pomóż mi, koleś.
— Pan Chutsky? — zapytał tamten ze zwątpieniem w głosie, a potem otworzył usta ze zdumienia, kiedy spostrzegł, że Chutsky’emu brakuje paru części.
Читать дальше