Wśliznąłem się w cień rzucany przez rząd drzew i poczułem, jak zimna pewność siebie drapieżnika przejmuje kontrolę nad moimi zmysłami. Ostrożnie, z lewej strony, wzdłuż płotu, okrążyłem parking. Coś warknęło i wpadło z pluskiem do wody, ale było po tamtej stronie siatki, zignorowałem to więc i poszedłem dalej. Mroczny Pasażer kierował, a jego takie rzeczy nie były w stanie zatrzymać.
Ogrodzenie kończyło się pod kątem prostym i odchodziło od domu. Pozostał ostatni kawałek pustki, nie dłuższy niż piętnaście metrów i ostatnia kępa drzew. Podszedłem do ostatniego drzewa, żeby móc dobrze i długo przyjrzeć się domowi, ale kiedy zatrzymałem się i położyłem rękę na pniu, coś trzasnęło i zatrzepotało w gałęziach nad moją głową, a po nocy rozległ się koszmarnie głośno wywrzeszczany hejnał. Odskoczyłem, kiedy to coś spadło przez listowie na ziemię.
Stanęło naprzeciwko mnie, nadal wydając dźwięki przypominające zwariowaną, hałaśliwą trąbę. To był wielki ptak, większy od indyka, a z tego, jak syczał i pohukiwał, wywnioskowałem, że jest na mnie rozzłoszczony. Zrobił krok do przodu, zamiatając ziemię wielkim ogonem. Wtedy zdałem sobie sprawę, że to paw. Zwierzęta mnie nie lubią, ale ten musiał żywić do mnie skrajną i gwałtowną nienawiść. Nie rozumiał zapewne, że jestem znacznie większy i niebezpieczniejszy od niego. Miał chyba zamiar mnie zjeść albo przegonić, a ponieważ chciałem, żeby ten ohydny miauczący wrzask ustał jak najszybciej, zadowoliłem ptaka, wycofując się z godnością wzdłuż siatki do cienia przy moście. Kiedy już bezpiecznie stałem w cichej kałuży mroku, odwróciłem się, żeby popatrzeć na dom.
Muzyka ustała, a światło zgasło.
Stałem w ciemnościach jak skamieniały przez kilka minut. Nic się nie działo, tyle że paw przestał wrzeszczeć i z ostatnim złośliwym pomrukiem pod moim adresem podfrunął z powrotem na drzewo. Wróciły odgłosy nocy, cykanie i bzyczenie owadów oraz parskanie i pluski aligatorów. Ale nie było już Tito Puente. Wiedziałem, że doktor Danco patrzył i nasłuchiwał tak jak ja, że obaj czekaliśmy, aż ten drugi wykona jakiś ruch. Ja jednak nie mogłem dłużej czekać. On nie miał pojęcia, co mogło czaić się w ciemnościach — czy pluton policji do zadań specjalnych, czy studenckie towarzystwo śpiewacze — a ja wiedziałem, że tam jest tylko on. Ja wiedziałem, gdzie on jest, a on nie wiedział, czy ktoś zaczaił się na dachu albo czy domek jest otoczony. Musiał więc zrobić coś pierwszy, a wybór był tylko jeden. Albo zaatakuje, albo…
Z drugiej strony domu rozległ się niespodziewany ryk silnika i kiedy nieświadomie napiąłem mięśnie, łódź latająca oderwała się od pomostu. Silnik zawył na wyższych obrotach i łódź popędziła kanałem. W niecałą minutę znikła za zakrętem i rozpłynęła się w ciemnościach, a wraz z nią ulotnił się doktor Danco.
Przez kilka minut tylko stałem i obserwowałem dom, trochę dlatego że jestem ostrożny. Właściwie to nie widziałem, kto kierował łodzią, a istniała możliwość, że doktor nadal czai się w środku i czeka, żeby zobaczyć, co się stanie. I żeby być uczciwym, nie miałem też życzenia, żeby znowu zaatakowały mnie jakieś jarmarczne kurczaki — drapieżniki.
Ale po kilku minutach, kiedy nic się nie działo, zrozumiałem, że powinienem wejść do środka i się rozejrzeć. A zatem, okrążając z daleka drzewo, na którym siedział złowrogi ptak, zbliżyłem się do domu.
W środku było ciemno, ale nie było cicho. Stałem na zewnątrz, przed pogiętymi drzwiami z siatki, które wychodziły na parking. Usłyszałem coś jakby ciche miotanie się dochodzące z wnętrza. Po nim nastąpiło rytmiczne chrząkanie i co jakiś czas kwilenie. Takich dźwięków nie wydaje ktoś, kto czai się w śmiercionośnej pułapce. Na odwrót, były to raczej odgłosy wydawane przez kogoś związanego, kto próbował uciec. Czyżby doktor Danco musiał tak szybko uciekać, że zostawił sierżanta Doakesa?
I znów stwierdziłem, że piwnice mojego mózgu zalewa ekstatyczna pokusa. Sierżant Doakes, moja Nemezis, związany wewnątrz, opakowany jak prezent i dostarczony mi w niezwykle sprzyjających okolicznościach. Wszystkie narzędzia i zapasy, których mógłbym potrzebować, wokół całe kilometry pustkowia — kiedy bym skończył, mógłbym powiedzieć: „Przepraszam, przybyłem za późno. Patrzcie, co ten okropny doktor Danco zrobił biednemu, staremu sierżantowi Doakesowi”. Pomysł był upojny i chyba chwiałem się trochę, kiedy go smakowałem. Oczywiście, to była tylko myśl i z pewnością nigdy bym czegoś podobnego nie zrobił, prawda? Prawda, że nie? Dexter? Hejże! Dlaczego się ślinisz, drogi chłopcze?
Z pewnością nie, nie ja. Przecież byłem drogowskazem moralnym na duchowej pustyni południowej Florydy. I to prawie zawsze. Trzymałem się prosto, goliłem dokładnie i galopowałem na Czarnym Rumaku. Sir Dexter Cnotliwy spieszący na ratunek. A przynajmniej z nadzieją, że uda mu się zdążyć. Chyba jakoś tak, jeśli wszystko rozważyć. Otworzyłem drzwi i wszedłem.
Wewnątrz natychmiast rozpłaszczyłem się przy ścianie, jedynie z ostrożności i zacząłem szukać włącznika światła. Znalazłem go po prawej stronie, tam gdzie powinien się znajdować, i pstryknąłem.
Podobnie jak pierwsze gniazdo nieprawości doktora Danco, pomieszczenie było skąpo umeblowane. I znów głównym akcentem okazał się wielki stół pośrodku pokoju. Na przeciwległej ścianie wisiało lustro. Po prawej stronie otwór bez drzwi prowadził do czegoś, co wyglądało jak kuchnia, a po lewej były zamknięte drzwi wiodące prawdopodobnie do sypialni albo łazienki. Dokładnie na wprost mnie znajdowały się drugie drzwi z siatki prowadzące na zewnątrz. Prawdopodobnie tędy wiodła trasa ucieczki doktora Danco.
A na stole, szamocąc się teraz gwałtowniej, leżało coś ubranego w jasno — pomarańczowy kombinezon. Wyglądało mniej więcej na formę ludzką, nawet z drugiego końca pokoju.
— Tutaj, proszę, pomóż mi, pomóż mi — mówiło, podszedłem więc i uklęknąłem obok.
Ręce i nogi miał związane oczywiście taśmą izolacyjną. Tak zrobiłby każdy doświadczony, wytrawny potwór. Przeciąłem taśmę i zbadałem go. Słyszałem, ale puszczałem mimo uszu jego nieustanne szlochanie.
— Och, dzięki Bogu, och proszę, och Boże, uwolnij mnie, koleś, spiesz się, spiesz się na litość Boską. Och, Chryste, co tak długo? Jezu, dziękuję, wiedziałem, że przyjdziesz… — Czy jakoś tak. Czaszkę miał kompletnie ogoloną, nawet brwi. Ale ten męski podbródek i ozdabiające twarz blizny nie pozostawiały wątpliwości. To był Kyle Chutsky.
Przynajmniej jego większa część.
Kiedy taśmy opadły i Chutsky był w stanie przyjąć pozycję siedzącą, okazało się, że brakuje mu lewego ramienia do łokcia i prawej nogi do kolana. Kikuty zostały obandażowane czystą, białą gazą, przez którą nic nie przeciekało; znów bardzo ładna robota, chociaż nie sądzę, żeby Chutsky docenił staranność, z jaką Danco odjął mu rękę i nogę. Nie było też jasne, ile umysłu mu ubyło, chociaż jego ciągłe, wilgotne biadolenie nie przekonywało mnie, że byłby gotów zasiąść za sterami pasażerskiego odrzutowca.
— O Boże, koleś — powiedział. — O Jezu. O, dzięki Bogu, że przyszedłeś. — Oparł głowę na moim ramieniu i zaszlochał. Ponieważ ostatnio miałem z czymś takim trochę do czynienia, wiedziałem, co zrobić. Poklepałem go po plecach i pocieszałem:
— No, już dobrze. — Było to jeszcze bardziej dziwaczne, niż kiedy pocieszałem Deborah, bo przez cały czas obijał mnie kikutem lewej ręki, a to znacznie utrudniało mi udawanie współczucia.
Читать дальше