Napad płaczu trwał tylko chwilę i Chutsky wreszcie się ode mnie odkleił, żeby z trudem się wyprostować. Moja piękna hawajska koszula była cała przemoczona. Pociągnął głośno nosem, trochę za późno dla mojej koszuli.
— Gdzie jest Debbie? — zapytał.
— Złamała sobie obojczyk — poinformowałem. — Jest w szpitalu.
— Och — rzekł i znów pociągnął nosem. Był to długi, mokry dźwięk, który zdawał się odbijać echem gdzieś, w jego wnętrzu. Potem szybko się obejrzał i spróbował stanąć.
— Lepiej stąd chodźmy. On może wrócić.
Nie wpadło mi do głowy, że Danco może wrócić, ale było to możliwe. To uświęcona tradycją sztuczka drapieżników, żeby uciec, zrobić nawrót i sprawdzić, kto obwąchuje ich tropy. Jeśli Danco to zrobi, znajdzie dwa łatwe cele.
— W porządku — uspokoiłem Chutsky’ego. — Niech się trochę rozejrzę.
— Wyciągnął rękę — prawą, oczywiście — i złapał mnie za ramię.
— Proszę — powiedział. — Nie zostawiaj mnie.
— To zajmie tylko chwilę — odparłem, próbując się wyrwać. Ale on wzmocnił uścisk, który nadal był zaskakująco silny, jeśli uwzględnić przez co przeszedł.
— Proszę — powtórzył. — Przynajmniej daj mi swój pistolet.
— Nie mam pistoletu — powiedziałem, a jemu oczy zrobiły się wielkie.
— O Boże, co się tobie, do diabła, wydaje? Chryste, musimy się stąd wydostać. — W jego głosie słychać było panikę, jakby w każdej chwili znów miał wybuchnąć płaczem.
— W porządku — zgodziłem się. — Spróbujemy postawić cię hm, na nogi. — Miałem nadzieję, że nie zauważył mojej gafy, nie chciałem wyjść na nieczułego drania, ale ten brak kończyn sprawiał, że trzeba było zredefiniować całe słownictwo. Chutsky nic nie powiedział, tylko wyciągnął ramię. Pomogłem mu wstać, a on oparł się o stół.
— Daj mi tylko kilka sekund, żebym mógł sprawdzić pozostałe pokoje — poprosiłem. Popatrzył na mnie wilgotnym, błagalnym wzrokiem, ale nic nie powiedział, a ja pospiesznie przeszedłem się po domku.
W dużym pokoju, gdzie był Chutsky, nie znalazłem nic ciekawego poza narzędziami doktora Danco. Miał kilka bardzo ładnych instrumentów do cięcia i po starannym rozważeniu implikacji etycznych, wziąłem sobie najładniejszy z nich, piękne ostrze zaprojektowane do przecinania najbardziej włóknistych mięśni. Było tam kilka rzędów pojemników z prochami; ich nazwy niewiele mi powiedziały, nie licząc kilku butelek z barbituranami. Nie znalazłem żadnych wskazówek ani pogiętych pudełek po zapałkach z zapisanymi numerami telefonów, ani chusteczek higienicznych. W ogóle nic.
Kuchnia była w istocie duplikatem kuchni z pierwszego domu. Stały w niej mała, poobijana lodówka, kuchenka elektryczna i stolik z jednym składanym krzesełkiem. Na blacie leżało opróżnione do połowy pudełko z fistaszkami, a wielki karaluch przeżuwał w nim orzeszka. Popatrzył na mnie, jakbym mu go chciał wyrwać, zostawiłem go więc.
Wróciłem do dużego pokoju, Chutsky nadal leżał na stole.
— Pospiesz się — popędzał mnie. — Na litość boską, chodźmy.
— Jeszcze jeden pokój — powiedziałem. Przeszedłem przez pomieszczenie i otworzyłem drzwi naprzeciwko kuchni. Tak, jak się spodziewałem, była to sypialnia. W rogu stała prycza, a na niej leżał stos ubrań i telefon komórkowy. Koszula wyglądała znajomo i domyśliłem się, skąd się tu wzięła. Wyciągnąłem własną komórkę i wystukałem numer sierżanta Doakesa. Telefon na stosie ubrań zaczął dzwonić.
— Hm, cóż — mruknąłem. Rozłączyłem się i poszedłem po Chutsky’ego.
Był tam, gdzie go zostawiłem, chociaż miał taką minę, jakby chciał uciec w każdej chwili, gdyby tylko mógł.
— Chodźmy, na Boga, pospieszmy się — ponaglał. — Jezu, ja już czuję jego oddech na karku. — Odwrócił głowę w stronę tylnych drzwi, potem w stronę kuchni i kiedy sięgnąłem, żeby go podeprzeć, odwrócił się, a jego wzrok trafił na lustro zwisające ze ściany.
Przez dłuższą chwilę przyglądał się własnemu odbiciu, a potem zapadł się w sobie, jakby wyjęto z niego wszystkie kości.
— Jezu — jęknął. — O Jezu.
— No, dalej — powiedziałem. — Idziemy.
Chutsky zadygotał i pokręcił głową.
— Nie mogłem nawet się ruszać, tylko leżałem i nasłuchiwałem, co robił z Frankiem. Był taki uszczęśliwiony… „Jak myślisz, co to będzie? Nie wiesz? No dobrze, zatem… ramię”. A potem odgłos piły i…
— Chutsky. — Chciałem mu przerwać.
— A kiedy mnie tutaj położył, powiedział „siedem” i Jak myślisz, co to będzie?” A potem…
To zawsze interesujące posłuchać o technikach, z których korzystają inni, ale wyglądało na to, że Chutsky straci resztki panowania nad sobą, a ja nie chciałem, żeby wycierał nos o moją koszulę. Podszedłem więc bliżej i złapałem go za całe ramię.
— Chutsky. Idziemy. Wynosimy się stąd.
Popatrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, jakby nie wiedział, gdzie jest, i odwrócił się w stronę lustra.
— O Jezu — powtórzył. Potem nierówno zaczerpnął tchu i wstał, jakby odpowiadał na sygnał wyimaginowanej trąbki.
— Nie jest tak źle — powiedział. — Żyję.
— Owszem, żyjesz — odparłem. — A jeśli stąd wyjdziemy, to obaj będziemy żyli.
— Zgadza się. — Zdecydowanym ruchem odwrócił głowę od lustra i założył mi zdrową rękę na bark. — Idziemy.
Chutsky najwyraźniej nie miał wiele doświadczenia w chodzeniu na jednej nodze, ale sapał, ciężko tupał i jednak szedł, opierając się na mnie między jednym a drugim susem. Mimo brakujących części nadal był wielkim mężczyzną. I było mi z nim ciężko. Tuż przed mostkiem zatrzymał się na chwilę i spojrzał za płot z siatki.
Tam wyrzucił moją nogę. — Aligatorom. Postarał się, żebym to widział. Podniósł ją wysoko, żebym zobaczył, a potem rzucił i woda zaczęła wrzeć jak… — Usłyszałem w jego głosie wznoszącą się nutkę histerii, ale on też ją usłyszał i przestał. Drżąc, zaczerpnął tchu i odezwał się twardszym już głosem: — W porządku. Zabierajmy się stąd.
Dotarliśmy do bramy, nie czyniąc po drodze kolejnych wycieczek po ścieżkach pamięci, i Chutsky oparł się o siatkę, kiedy ja otwierałem wrota. Potem pomogłem mu dojść do fotela dla pasażera, usiadłem za kierownicą i włączyłem silnik. Kiedy zaświeciły reflektory, Chutsky położył się na oparciu i zamknął oczy.
— Dzięki, koleś’ — rzekł. — Należy ci się chwała. Dziękuję.
— Proszę bardzo — odparłem, zwróciłem wóz i pojechałem z powrotem do Alei Aligatorów. Myślałem, że Chutsky zasnął, ale w połowie wiejskiej drogi zaczął mówić.
— Cieszę się, że twojej siostry tu nie było — powiedział. — Gdyby mnie zobaczyła w takim stanie… Słuchaj, ja naprawdę muszę zebrać się do kupy zanim… — urwał nagle i przez pół minuty nic nie mówił. Trzęśliśmy się na drodze w milczeniu. Cisza stanowiła miłą odmianę. Zastanawiałem się, gdzie jest Doakes i co robi. Myślałem też o Reikerze i o tym, kiedy zabiorę go w jakieś spokojne miejsce, gdzie będę mógł oddać się kontemplacji i spokojnej pracy. Zastanawiałem się, ile kosztowałby wynajem farmy aligatorów Blalock.
— Może to dobry pomysł, żebym już więcej się z nią nie spotykał — powiedział nagle Chutsky i musiała minąć chwila, zanim zorientowałem się, że mówi o Deborah. — Nie będzie chciała mieć ze mną nic wspólnego, skoro jestem w takim stanie, a mnie nie jest potrzebna niczyja litość.
Читать дальше