Wyjąłem więc komórkę z futerału i do niego zadzwoniłem. Odebrał niemal od razu.
— Halo?
— Kyle, tu Dexter — powiedziałem.
— Cześć, chłopie — powitał mnie swoim sztucznie wesołym głosem. — Co tam?
— Jestem z Deborą — poinformowałem. — Na OIOM — ie w Szpitalu imienia Jacksona.
— Co się stało? — spytał po chwili ciszy.
— Dostała nożem — odparłem. — Straciła dużo krwi.
— Jadę — rzucił i rozłączył się.
Miło, że Chutsky był na tyle troskliwy, by od razu przyjechać. Może pomoże mi z kleikiem dla Debory i zgodzi się, żebyśmy pchali wózek na zmianę. Fajnie kogoś mieć.
To mi przypomniało, że też kogoś miałem — a właściwie ktoś miał mnie. Tak czy owak, lepiej uprzedzić Ritę, że się spóźnię, zanim upichci mi suflet z bażanta. Zadzwoniłem do niej do pracy, szybko wyjaśniłem, co i jak, i rozłączyłem się, kiedy zaczęła wzywać imienia Pana Boga swego nadaremno.
Jakiś kwadrans później przyszedł Chutsky, a za nim pielęgniarka, która najwyraźniej chciała dopilnować, by był zadowolony ze wszystkiego, od usytuowania pokoju po rozmieszczenie kroplówek.
— To ona — powiedziała.
— Dzięki, Gloria — rzucił Chutsky, nie odrywając oczu od Debory. Pielęgniarka chwilę jeszcze krzątała się nerwowo, po czym niepewnie się ulotniła.
Tymczasem Chutsky podszedł do łóżka i wziął Deborę za rękę — dobrze wiedzieć, że w tej kwestii się nie myliłem; branie za rękę jest wskazane.
— Co się stało, stary? — zapytał wpatrzony w nią.
Opowiedziałem mu wszystko w skrócie, a on słuchał, nie patrząc na mnie. Puścił dłoń Debory po to tylko, by odgarnąć kosmyk włosów z jej czoła. Kiedy skończyłem mówić, pokiwał głową w zamyśleniu.
— Co mówią lekarze? — spytał.
— Za wcześnie, żeby wyrokować — odparłem.
Zbył to wyjaśnienie machnięciem błyszczącego srebrnego haka, który zastępował mu lewą dłoń.
— Zawsze tak mówią — stwierdził. — Co jeszcze?
— Mogło dojść do trwałych uszkodzeń — powiedziałem. — Nawet do uszkodzenia mózgu.
Skinął głową.
— Straciła dużo krwi. — Nie było to pytanie, ale odpowiedziałem i tak.
— Fakt.
— Wezwałem jednego człowieka z Bethesda — oznajmił Chutsky. — Będzie za parę godzin.
Nie bardzo wiedziałem, co na to odpowiedzieć. Człowiek? Z Bethesda? Czy to dobra wiadomość, a jeśli tak, dlaczego? Nie przychodziło mi do głowy nic, co odróżniałoby Bethesda od Cleveland, oprócz tego, że jedno jest w Maryland, a drugie w Ohio. Kto miałby stamtąd przyjechać? I w jakim celu? Lecz nie mogłem odpowiednio sformułować pytania na ten temat. Mój mózg z jakiegoś powodu nie pracował ze swoją zwykłą zimną precyzją.
Dlatego tylko patrzyłem, jak Chutsky przysuwa do łóżka drugie krzesło, by usiąść i potrzymać Deborę za rękę. A kiedy już się usadowił, wreszcie spojrzał na mnie.
— Dexter — powiedział.
— Tak.
— Nie skołowałbyś kawy? I pączka czy czegoś takiego?
Tym pytaniem zaskoczył mnie zupełnie — nie dlatego, że był to tak dziwaczny pomysł, lecz dlatego, iż mi wydał się dziwny, choć tak naprawdę powinienem uznać go za najzwyklejszy pod słońcem. W końcu dawno minęła pora lunchu, a ja jeszcze nic nie jadłem ani nawet nie pomyślałem o jedzeniu. Tyle że w ustach Chutsky’ego sugestia ta zabrzmiała niestosownie; to tak, jakby ktoś zaśpiewał w kościele Góralu, czy ci nie żal.
Z drugiej strony, byłoby jeszcze dziwaczniej, gdybym wyraził obiekcje. Dlatego wstałem i powiedziałem:
— Zobaczę, co da się zrobić. — Po czym wyszedłem na korytarz.
Po kilku minutach wróciłem z dwoma kubkami kawy i czterema pączkami. Na progu przystanąłem, nie wiem, czemu, i zajrzałem do środka. Chutsky siedział pochylony, z zamkniętymi oczami, i przyciskał dłoń Debory do swojego czoła. Jego usta poruszały się, ale wszystko zagłuszał klekot aparatury. Modlił się? To byłoby najdziwniejsze ze wszystkiego. Może nie znałem go najlepiej, ale to, co o nim wiedziałem, nie pasowało do wizerunku człowieka, który się modli. Tak czy owak, był to krępujący widok, którego naprawdę nie chciałem oglądać; czułem się, jakbym patrzył na osobę dłubiącą w nosie. Wchodząc, odchrząknąłem, ale Chutsky nie podniósł głowy.
Jasne, mogłem powiedzieć coś wesołego, żeby wyrwać go ze stanu religijnego uniesienia, ale na tym moje konstruktywne pomysły się wyczerpały. Usiadłem więc i wziąłem się do jedzenia pączków. Już kończyłem pierwszego, kiedy Chutsky wreszcie podniósł wzrok.
— Hej — rzucił. — Co masz?
Podałem mu kawę i dwa pączki. Kubek wziął w prawą rękę, pączki nadział na hak.
— Dzięki — powiedział. Przytrzymał kawę między kolanami i odrzucił palcem pokrywkę. Ugryzł pączka. — Mmm — mruknął. — Nie jadłem lunchu. Czekałem na telefon od Debory, myślałem, że może zjem z wami. Ale… — urwał i wziął następny kęs pączka.
Jadł w ciszy przerywanej od czasu do czasu odgłosami siorbania kawy, więc skorzystałem z okazji, by dokończyć moje pączki. Potem obaj siedzieliśmy w milczeniu i patrzyliśmy na Deborę, jakby była naszym ulubionym programem telewizyjnym. Co pewien czas takie czy inne urządzenie wydawało dziwny dźwięk i zerkaliśmy na nie. Tak naprawdę jednak nie zmieniało się nic. Debora wciąż leżała z zamkniętymi oczami i oddychała powoli, nieregularnie, przy akompaniamencie respiratora sapiącego jak Darth Vader.
Siedziałem tak prawie godzinę i nie doznałem nagłego przypływu optymistycznych, pogodnych myśli. Z tego, co widziałem, Chutsky też nie. Nie zalał się, co prawda, łzami, ale był wyraźnie zmęczony, poszarzały na twarzy; nie widziałem go w tak kiepskiej formie od czasu, kiedy uratowałem go z rąk człowieka, który obciął mu dłoń i stopę. Ja zapewne wyglądałem niewiele lepiej, choć nie tym martwiłem się najbardziej, ani teraz, ani nigdy. Prawdę mówiąc, w ogóle rzadko się czymkolwiek martwiłem — owszem, planowałem i pilnowałem, by wszystko poszło jak należy w owe szczególne noce, Noce Dextera. Ale martwić się? To była reakcja emocjonalna, nie racjonalna, a taka nigdy dotąd nie zryła bruzdami mojego czoła.
A teraz? Dexter się martwił. Zaskakująco łatwo było podłapać ten nawyk. Od razu nabrałem w tym wprawy i z najwyższym trudem powstrzymywałem się, żeby nie obgryzać paznokci.
Oczywiście, że Debora wróci do zdrowia. Prawda? Słowa „za wcześnie, żeby wyrokować” zaczęły nabierać złowieszczej wymowy. Czy w ogóle mogłem w nie wierzyć? Czy lekarze nie mieli takiej formułki, standardowej procedury informowania ludzi o tym, że ich najbliżsi umierają albo wkrótce zostaną warzywami? Na początek uprzedzić, że być może coś jest nie tak — „za wcześnie, żeby wyrokować” — a potem stopniowo dać do zrozumienia, że jest źle i tak już zostanie.
Ale czy nie istniało prawo nakazujące lekarzom mówić prawdę o takich sprawach? Czy może dotyczyło to tylko mechaników samochodowych? Czy z medycznego punktu widzenia w ogóle istniało coś takiego jak prawda? Nie miałem pojęcia — znalazłem się na obcym gruncie i wcale mi się to nie podobało. Jednego mogłem być pewien: rzeczywiście było za wcześnie, żeby wyrokować, więc pozostawało mi tylko czekanie, a w tym, ku mojemu zaskoczeniu, wcale nie byłem tak dobry, jak mogło mi się wydawać.
Kiedy znów zaburczało mi w brzuchu, stwierdziłem, że musi już być wieczór, ale zegarek wskazywał kilka minut przed czwartą po południu.
Dwadzieścia minut później zjawił się Człowiek Chutsky’ego z Bethesda. Tak naprawdę nie wiedziałem, czego się spodziewać. Na pewno nie tego, co zobaczyłem. Przybysz miał jakieś metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, był łysy, brzuchaty, w grubych okularach w złotych oprawkach, i przyprowadził ze sobą dwóch lekarzy, którzy operowali Deborę. Podążali za nim jak pazie za królową balu i jeden przez drugiego wskazywali mu wszystko, co mogłoby sprawić mu przyjemność. Kiedy Człowiek wszedł, Chutsky zerwał się na nogi.
Читать дальше