— Doktor Teidel!
Teidel skinął Chutsky’emu głową.
— Wynocha — rzucił i ruchem głowy wskazał również na mnie.
Chutsky przytaknął i złapał mnie za rękę. Kiedy wyciągał mnie z pokoju, Teidel i jego dwaj przyboczni już odkrywali Deborę, by ją zbadać.
— Ten facet jest najlepszy — powiedział Chutsky i choć nie sprecyzował, w czym jest on najlepszy, zakładałem, że ma to związek z medycyną.
— Co zrobi? — spytałem, a Chutsky wzruszył ramionami.
— Wszystko, co konieczne. Chodź, zjedzmy coś. Lepiej tego nie oglądać.
Nie zabrzmiało to budująco, ale Chutsky’emu wyraźnie było lżej ze świadomością, że Teidel wziął sprawy w swoje ręce, poszedłem więc z nim do małej, zatłoczonej kafejki na najniższym poziomie podziemnego parkingu. Ściśnięci przy stoliku w kącie jedliśmy nijakie kanapki i, choć nawet nie przyszło mi do głowy, by o to spytać, Chutsky zaczął opowiadać o lekarzu z Bethesda.
— Gość jest niesamowity — zapewnił. — Dziesięć lat temu poskładał mnie do kupy. Było ze mną dużo gorzej niż z Deborą, wierz mi, a on mnie załatał i przywrócił do stanu pełnej używalności.
— Co również jest istotne — stwierdziłem, a Chutsky skinął głową tak, jakby mnie słuchał.
— Słowo daję — przekonywał — nie ma lepszego od Teidela. Widziałeś, jak inni lekarze go traktowali?
— Jakby chcieli umyć mu nogi i obrać dla niego winogrona — zauważyłem.
Chutsky odpowiedział uprzejmym „he” i równie zdawkowym uśmiechem.
— Teraz już na pewno będzie dobrze — stwierdził. — Zobaczysz.
Ale czy próbował przekonać mnie, czy samego siebie, nie wiedziałem.
Kiedy wróciliśmy po posiłku, doktor Teidel był w pokoju dla personelu. Siedział przy stole i sączył kawę, co wydawało się dziwne i niestosowne, jak pies grający w karty. Jeśli Teidel był wysłannikiem niebios, jak mógł robić to samo, co zwykli ludzie? A kiedy weszliśmy i podniósł głowę, jego oczy były ludzkie, zmęczone i bynajmniej nie płonęły blaskiem bożego natchnienia, zaś pierwsze słowa, które wypowiedział, też nie napełniły mnie czcią.
— Jest za wcześnie, żeby mieć pewność — rzucił do Chutsky’ego i byłem mu wdzięczny za tę drobną wariację na temat standardowej lekarskiej mantry. — Prawdziwy punkt krytyczny jeszcze przed nami, wtedy wszystko może się zmienić. — Siorbnął kawę z kubka. — Jest młoda, silna. Mają tu świetnych lekarzy. Jesteście w dobrych rękach. Ale wszystko się jeszcze może zdarzyć.
— Czy może pan coś zrobić? — spytał Chutsky wielce niepewnym, pokornym tonem, jakby prosił Boga o nowy rower.
— To znaczy jakąś magiczną operację albo nowatorski, fantastyczny zabieg? — odrzekł Teidel. Napił się kawy. — Nie. Nic a nic. Trzeba czekać i tyle. — Zerknął na zegarek i wstał. — Spieszę się na samolot.
Chutsky wyskoczył naprzód i uścisnął dłoń Teidela.
— Dziękuję, panie doktorze. Jestem naprawdę wdzięczny. Dzięki.
Teidel wyrwał rękę z uścisku Chutsky’ego.
— Proszę bardzo — powiedział i ruszył do drzwi.
Chutsky i ja odprowadziliśmy go wzrokiem.
— No, to mi ulżyło — westchnął Chutsky. — Sam fakt, że tu był, to wielka rzecz. — Zerknął na mnie, jakbym z niego zadrwił, i dodał: — Poważnie. Wyjdzie z tego.
Szkoda, że nie byłem tego tak pewny jak on. Nie wiedziałem, czy Debora z tego wyjdzie. Szczerze chciałem w to wierzyć, ale nie mam takiej wprawy w oszukiwaniu samego siebie jak większość ludzi i nieraz już się przekonałem, że jeśli może być gorzej niż jest, to będzie.
Jednakże mówiąc coś podobnego na OIOM — ie, raczej nie zaskarbiłbym sobie sympatii, wymamrotałem więc coś stosownego i wróciliśmy dyżurować przy łóżku Debory. Wilkins wciąż czuwał przy drzwiach, stan mojej siostry najwyraźniej się nie zmienił i bez względu na to, jak długo tam siedzieliśmy i jak uważnie jej się przypatrywaliśmy, nie działo się nic oprócz szumu, trzaskania i pikania aparatury.
Chutsky patrzył na nią tak, jakby siłą woli chciał zmusić ją, by wstała i przemówiła. Nic z tego. Po pewnym czasie zwrócił wzrok na mnie.
— Złapali tego faceta, który to zrobił, prawda? — spytał.
— Siedzi w areszcie — zapewniłem.
Chutsky skinął głową i przez chwilę miał minę, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze. W końcu spojrzał w okno, westchnął i znów wbił wzrok w Deborę.
Dexter znany jest wszem wobec ze swojego błyskotliwego, przenikliwego intelektu, ale dopiero przed północą wpadłem na to, że nie ma sensu siedzieć i gapić się na nieruchomą postać Debory. Jakoś nie zerwała się na równe nogi pod wpływem skupionego, godnego hipnotyzera spojrzenia Chutsky’ego, i jeśli wierzyć lekarzom, nie zanosiło się na to, by w najbliższym czasie miała zrobić to czy cokolwiek innego; a w takim razie rozsądek nakazywał, by zamiast tu tkwić, powoli zapadać się w podłogę i przeobrażać się w garbusa o przekrwionych oczach, lepiej dowlec się do łóżka i przespać choć kilka marnych godzin.
Chutsky nie miał nic przeciwko temu; machnął tylko ręką i mruknął coś o pilnowaniu interesu. Wytoczyłem się więc z OIOM — u w ciepłą, wilgotną noc w Miami. Była to miła odmiana po mechanicznym chłodzie szpitala i zatrzymałem się, by powdychać zapach roślinności i spalin. Na niebie unosił się wielki kawał złowrogiego, żółtego księżyca, i choć chichotał pod nosem, właściwie nie czułem jego przyciągania. W ogóle nie mogłem skupić myśli na radośnie komponującym się z nim blasku mieniącego się ostrza i szalonym tańcu mrocznej rozkoszy, za którym powinienem tęsknić. Nie teraz, kiedy Debora leżała nieruchomo w szpitalu. Nie sądziłem oczywiście, że byłoby to niestosowne — po prostu tego nie czułem. Nie czułem nic prócz zmęczenia, otępienia i pustki.
Cóż, na otępienie i pustkę nic nie mogłem poradzić, Debory też nie mogłem wyleczyć, ale przynajmniej ze zmęczeniem dało się coś zrobić.
Pojechałem do domu.
Obudziłem się wcześnie, z nieprzyjemnym smakiem w ustach. Rita była już w kuchni i postawiła przede mną kawę, zanim zdążyłem usadowić się na krześle.
— Co z nią? — spytała.
— Za wcześnie, żeby wyrokować — odparłem. Skinęła głową.
— Zawsze tak mówią — stwierdziła.
Wziąłem wielki łyk kawy i znów wstałem.
— Lepiej sprawdzę, co u niej — powiedziałem. Porwałem mój telefon komórkowy ze stolika przy drzwiach wejściowych i zadzwoniłem do Chutsky’ego.
— Bez zmian — poinformował głosem ochrypłym ze zmęczenia. — Zadzwonię, jeśli coś się wydarzy.
Wróciłem do stołu kuchennego i usiadłem. Czułem się, jakbym sam w każdej chwili mógł zapaść w śpiączkę.
— Co powiedzieli? — spytała Rita.
— Bez zmian — odparłem i zwiesiłem głowę nad kubkiem kawy.
Kilka kubków kawy i sześć naleśników z jagodami pokrzepiło mnie na tyle, że byłem gotowy pojechać do pracy. Odsunąłem się więc od stołu, pożegnałem z Ritą i dziećmi i wyszedłem. Odbębnię swoje jak co dzień i pozwolę, by zwyczajny rytm mojego sztucznego życia wprawił mnie w stan syntetycznego spokoju.
Ale i w pracy nie znalazłem schronienia, na które liczyłem. Ze wszystkich stron witały mnie współczujące, zafrasowane miny i ściszone głosy pytające „Co z nią?” Cały budynek wydawał się przesiąknięty duchem troski, korytarze rozbrzmiewały okrzykiem bojowym „Za wcześnie, żeby wyrokować!”. Nawet Vince Masuoka uległ temu nastrojowi. Przyniósł pączki — drugi raz w tym tygodniu! — i z czystego współczucia oraz życzliwości zachował dla mnie ten z kremem bawarskim.
Читать дальше