– Zaraz! Jak to? Już pan sobie idzie?
– Prawda, przecież miała mi pani coś powiedzieć.
– Proszę usiąść na chwilę.
Montalbano posłuchał. I tak już wiedział to, co chciał wiedzieć: pani Lapecora nie weszła do gabinetu, gdzie prawie na pewno ukrywała się Karima.
– Jak pan pewnie zauważył – zaczęła kobieta – szykuję się do wyjazdu. Wyjadę zaraz po pogrzebie Arelia.
– Dokąd się pani wybiera?
– Do siostry. Ma duży dom i, jak pan wie, jest chora. Tu, w Vigacie, moja noga już nie postanie.
– Nie zamieszka pani z synem?
– Nie chcę mu przeszkadzać. A poza tym nie żyję w zgodzie z jego żoną, która wydaje na okrągło, a mój biedny syn narzeka, że nie może związać końca z końcem. W każdym razie chciałam panu powiedzieć, że przeglądając rzeczy, które nie są mi już potrzebne i które miałam wyrzucić, znalazłam kopertę, w której był pierwszy anonim. Myślałam, że ją spaliłam, ale widocznie zniszczyłam tylko sam list. Jako że wydał mi się pan szczególnie zainteresowany…
Adres był napisany na maszynie.
– Czy mogę ją zachować?
– Pewnie. To tyle.
Wstała, komisarz również. Podeszła do kredensu, wzięła z niego trzy inne koperty i potrząsnęła nimi Montalbanowi przed nosem.
– Niech pan spojrzy, komisarzu. Dopiero dwa dni minęły od śmierci Arelia, a już muszę płacić za jego świńskie wybryki. Wczoraj przyszły do mnie, tutaj, na adres domowy – widocznie na poczcie już się dowiedzieli, że go zamordowano – dwa rachunki za biuro: światło dwieście dwadzieścia tysięcy i telefon trzysta osiemdziesiąt tysięcy! Ale to nie on tak wydzwaniał. Do kogo miałby dzwonić? To ta kurwa Tunezyjka dzwoniła, na sto procent, pewnie do swojej rodziny w Tunezji. A dziś rano dostałam jeszcze to. Czego mu nawbijała do głowy ta dziwka, co mu robiła, że tak jej słuchał!
Pani Antonietta Palmisano, wdowa po panu Lapecorze, odznaczała się widać wielkim miłosierdziem. Koperta była bez znaczka, dostarczono ją bezpośrednio. Montalbano nie chciał wyjść na wścibskiego, zadał więc tylko podstawowe pytanie:
– Kiedy ją dostarczono?
– Przecież mówiłam, dziś rano. Sto siedemdziesiąt siedem tysięcy lirów, faktura z drukarni Mulonego. A propos, komisarzu, czy może mi pan oddać klucze do biura?
– Czy to pilne?
– Żeby pilne, to nie. Ale gdyby znaleźli się chętni na kupno biura, mogłabym je pokazać. Chcę również sprzedać dom. Obliczyłam, że sam pogrzeb będzie mnie w sumie kosztował ponad pięć milionów.
Jaka matka, taki syn.
– Za pieniądze uzyskane ze sprzedaży biura i domu – powiedział Montalbano w przypływie złośliwości – będzie pani mogła wyprawić ze dwadzieścia pogrzebów.
Empedocle Mulone, właściciel drukarni, powiedział, że owszem, biedny pan Lapecora zamówił u niego kartki i koperty z napisem nieco zmienionym w stosunku do poprzedniego. Już od dwudziestu lat pan Aurelio był jego klientem, przyjaźnili się.
– Jaka to była zmiana?
– „Export-Import” zamiast „Eksport-Import”. Ale odradzałem mu.
– Nie zmieniłby pan?
– Nie chodzi o nazwę, tylko o to, że przyszło mu do głowy wznowić działalność. Wycofał się już prawie pięć lat temu, a w tym czasie dużo się zmieniło, firmy upadają… To zły moment. I wie pan, co zrobił, zamiast mi podziękować? Wkurwił się. Powiedział, że czyta gazety i ogląda telewizję, więc sam wie, jaka jest sytuacja.
– Paczkę z wydrukowanymi materiałami wysłał pan do domu czy do biura?
– Prosił, żeby przesłać do biura, i tak właśnie zrobiłem, w nieparzysty dzień tygodnia. Teraz nie pamiętam dokładnie daty, ale jeśli pan sobie życzy…
– Nieważne.
– Z tym że fakturę przesłałem jego żonie, bo pan Lapecora w biurze pewnie się już nie zjawi, prawda?
Wybuchnął śmiechem.
– Pańska kawa jest gotowa, komisarzu – powiedział barman w kawiarni „Albanese”.
– Słuchaj, Totó. Czy pan Lapecora przychodził tu czasem z przyjaciółmi?
– Pewnie, w każdy wtorek. Rozmawiali, grali w karty. Wciąż ci sami.
– Podaj nazwiska.
– A więc to byli: Pandolfo, ten księgowy…
– Zaczekaj, daj mi książkę telefoniczną.
– A po co ma pan dzwonić? To tamten starszy pan, który siedzi przy stoliku i pije koktajl.
Montalbano wziął filiżankę i podszedł do księgowego.
– Czy mogę usiąść?
– Jak najbardziej, komisarzu.
– Dziękuję. Czy my się znamy?
– Pan mnie nie, ale ja pana tak.
– Szanowny panie, czy często pan grywał z nieboszczykiem?
– Często?! Graliśmy tylko we wtorki. Ponieważ, widzi pan, w poniedziałki, środy i…
– …piątki chodził do biura – dokończył tradycyjną litanię Montalbano.
– Co chciałby pan wiedzieć?
– Dlaczego pan Lapecora zamierzał wznowić działalność handlową?
Księgowy wydawał się szczerze zdziwiony.
– Wznowić? A skądże! Nam o niczym nie mówił. Wszyscy wiedzieliśmy, że chodził do firmy z przyzwyczajenia, dla rozrywki.
– A mówił panu o kobiecie, niejakiej Karimie, która sprzątała w biurze?
Błysk źrenic i ulotne wahanie przeszłyby pewnie niezauważone, lecz Montalbano nie spuszczał księgowego z oka.
– A jakie mógł mieć powody, żeby opowiadać mi o sprzątaczce?
– Czy znał pan dobrze Lapecorę?
– A o kim można powiedzieć, że zna się go dobrze? Jakieś trzydzieści lat temu mieszkałem w Montelusie i miałem tam przyjaciela; był delikatny, bystry, inteligentny, dowcipny, zrównoważony. Wszystkie najlepsze cechy. A poza tym niezwykle hojny: anioł, był na usługi każdego, kto potrzebował pomocy. Pewnego wieczoru siostra poprosiła, żeby popilnował jej maleńkiego, niespełna półrocznego synka. Miał być z nim najwyżej dwie godziny. Kiedy tylko wyszła, wziął nóż, pokroił dziecko i ugotował z odrobiną natki i ząbkiem czosnku. Nie żartuję, naprawdę. Widziałem go tego samego dnia; był taki jak zawsze – inteligentny i uprzejmy. Ale wracając do biednego Lapecory, to owszem, znałem go na tyle, żeby stwierdzić na przykład, że od dwóch lat był już innym człowiekiem, zmienił się bardzo.
– W jaki sposób?
– Ha, stał się nerwowy, nie śmiał się, wszczynał kłótnie, wściekał się o najmniejsze głupstwo. A przedtem tak nie było.
– Czy domyśla się pan, jakie były powody?
– Któregoś dnia spytałem go o to, Odpowiedział, że ma kłopoty ze zdrowiem, początek miażdżycy, tak powiedział mu lekarz.
Kiedy tylko Montalbano wszedł do biura Lapecory, natychmiast usiadł do maszyny. Otworzył szufladę biurka, w środku były koperty i kartki z dawnym napisem, pożółkłe ze starości. Wziął papier, wyciągnął z kieszeni kopertę, którą dała mu pani Antonietta, i napisał na maszynie ten sam adres. Choć czuł, że nie ma takiej potrzeby, postanowił przeprowadzić ostateczną próbę. „R” wychodziło ponad linię, „a” wybijało się za nisko, „o” było czarnym kołem: adres na kopercie anonimu został napisany na tej maszynie. Wyciągnął kartkę.
Sprzątaczka pani Vasile Cozzo, stojąc na drabince, myła szyby. Otworzył okno, zawołał:
– Czy jest pani Clementina?!
– Proszę zaczekać – odpowiedziała sprzątaczka, patrząc spode łba. Wyraźnie komisarz nie przypadł jej do gustu.
Zeszła z drabinki, zniknęła. Po dłuższej chwili w tym samym miejscu, na wysokości parapetu, pojawiła się głowa pani domu. Nie trzeba było za bardzo podnosić głosu, dzieliło ich niecałe dziesięć metrów.
– Proszę mi wybaczyć, ale jeśli dobrze pamiętam, to powiedziała pani, że czasami ten młodzieniec…
Читать дальше