– Kiedy wróci Ruth? – spytał John.
– Oj, późno – odparł ojciec. – Znów umówiła się z Peterem Millsem. Sama zrobi sobie kolację.
Obrócił kotlety i zaczął gotować brokuły.
– Jak minął dzień? Podobało ci się tam?
– Hm… nie było źle. Nie musiałem zbyt dużo robić. Trochę grzebałem w aktach, i tyle.
– Nie sprzedałeś żadnego domu za milion?
John pomyślał o panu Rogersie i kluczu, którego nie powinien był dawać. Pokręcił głową.
– Myślisz, że ci się spodoba? – spytał ojciec.
– Jeszcze nie wiem. Ale chyba tak.
– W tym właśnie problem z tobą. Dryfujesz przez życie nie wiedząc, czego chcesz. Nie masz ambicji, nie masz celu. Twoja siostra jest taka sama. Zanim skończy dwadzieścia jeden lat, będzie już pewnie żoną jakiegoś głupiego i beznadziejnego Petera Millsa, z trójką bachorów w trzypokojowym komunalnym mieszkaniu w East Croydon.
– Daj spokój, Reg – wtrąciła matka chrypliwym głosem, wydobywającym się z jednej połowy ust. – To dopiero jego pierwszy dzień.
Usiedli w kuchni i zabrali się do kolacji. Ojciec musiał matce wszystko kroić na kawałeczki jak dziecku, żeby mogła jeść łyżeczką. Po kolacji John pozmywał i poodkładał talerze do szafek. Rodzice siedzieli na kanapie i oglądali Coronation Street.
– Wyjdę na chwilę – powiedział, wycierając ręce.
– Tylko nie wracaj za późno – odparł ojciec. – Pamiętaj, że jutro idziesz do pracy.
Jak mógłby o tym zapomnieć? Stał przed lustrem i czesał się. Właśnie przeżył najgorszy dzień w życiu, a jutro prawdopodobnie będzie jeszcze gorzej. Otworzył szafę. Po wewnętrznej stronie drzwi przypiął zdjęcia nagich dziewczyn z czasopism, gwiazd rocka i dużą fotografię drużyny Crystal Pałace. Wyjął czarną bluzę od Yvesa St Laurenta, którą ojciec kupił za dwanaście funtów od znajomego taksówkarza. Prawdopodobnie była to podróba, ale i tak bardzo ją lubił. Wklepał w policzki trochę wody po goleniu i wyszedł tylnymi drzwiami.
W dole ulicy, przy sklepach, spotkał paru kumpli. Wygłupiali się przy sklepie na rogu, palili papierosy i zaczepiali dziewczyny. Dołączył do nich i na następne dwie godziny zapomniał o firmie Blight, Simpson i Vane, panu Rogersie i Mountjoy Avenue 66.
Następnego dnia zrobił sobie przed wyjściem kilka kanapek i zadbał o to, by zjawić się w pracy za pięć dziewiąta. Pan Cleat już był w biurze i przerzucał stertę umów.
– Dzień dobry – przywitał chłodno Johna, jakby przyjście pięć minut za wcześnie było takim samym grzechem jak spóźnienie.
– Dzień dobry, panie Cleat. Kolejny gorący, co?
– Gorący co?
– No, wie pan… dzień.
Pan Cleat prychnął.
– Zrób mi, z łaski swojej, filiżankę herbaty. I poproszę odrobinę więcej cukru niż wczoraj. Nie jestem cukrzykiem.
John poszedł włączyć czajnik i kiedy czekał, aż woda się zagotuje, zjawił się Liam. John wyraźnie usłyszał, jak mówi:
– Dzień dobry, panie Cleat. Kolejny gorący, co? Pan Cleat nie odpowiedział. Liam chwilę zaczekał, po czym stwierdził:
– Jak pan uważa.
Poranek okazał się niespodziewanie pracowity. Najpierw przyszły trzy małżeństwa, aby obejrzeć dokumenty dotyczące starej szkoły w Tooting Bec, potem jakiś grymaśny mężczyzna kazał sobie podać szczegóły dotyczące wszystkich budynków wokół Valley Road, które dałoby się przerobić na kawalerki. John musiał iść dwa razy do fotografa po wywołane zdjęcia nowych nieruchomości i do delikatesów po serek, kanapkę z ogórkiem i butelkę wody mineralnej dla Lucy.
W biurze było akurat mnóstwo ludzi, kiedy drzwi wejściowe otwarły się nagle. Wszyscy zwrócili głowy w ich kierunku. Stanął w nich, niezbyt wyraźnie widoczny z powodu wpadającego z zewnątrz światła, wysoki, chudy jak szkielet mężczyzna w panamie na głowie i szarym dwurzędowym garniturze, z wetkniętą w kieszonkę na piersi chusteczką z czarnego jedwabiu. Kiedy w końcu wszedł do środka, zdjął kapelusz, ukazując stalowoszare, sczesane gładko do tyłu włosy. Wyglądał na pięćdziesiąt pięć lat, miał szczupłą twarz o ostrych rysach i zapadnięte, niemal bezbarwne oczy, co nadawało mu wygląd jastrzębia.
Pan Cleat wstał natychmiast, tak samo Liam i Lucy (Courtneya nie było, oglądał dom przy Streatham Common). Przybysz przeszedł przez biuro i skrzeczącym, zaflegmionym głosem powiedział:
– Dzień dobry.
Potem poszedł prosto do drzwi z napisem R. VANE i zniknął za nimi.
– Nie spodziewałem się go dziś – mruknął Liam. – We wtorki zwykle grywa w golfa. A przynajmniej tak twierdzi. Jakoś nie mogę go sobie wyobrazić w kraciastych spodniach do golfa.
Pan Cleat był wyraźnie podniecony. Podszedł do drzwi gabinetu pana Vane’a, zaraz jednak wrócił do swego biurka. W końcu zebrał się na odwagę, podszedł znowu i zapukał. Po chwili drzwi się uchyliły i pan Vane kiwnął palcem, zapraszając pana Cleata do środka.
– Na pewno będą rozmawiać o domu przy Mountjoy Avenue – stwierdził Liam. – Ale nie martw się, mimo że Cleat to dziwak, dba o swoich pracowników.
Po kilku minutach drzwi gabinetu znów się otwarły i pan Cleat wyszedł.
– John, pan Vane prosi cię na słówko.
John ze strachem popatrzył na Liama, który uśmiechnął się i podniósł zachęcająco kciuk, ciągle jednak musiał przełykać, a wnętrza dłoni mrowiły, jakby wędrowało tamtędy stado mrówek. Zapukał do drzwi i wszedł do gabinetu.
Tak jak przedtem, panowała tu niemal kompletna ciemność. Pan Vane siedział za biurkiem, prawie niewidoczny za górą broszur, książek i dokumentów.
– Doszło do mnie, że popełniłeś wczoraj poważny błąd – zaczął.
– Przykro mi, sir. To był mój pierwszy dzień. Nie wiedziałem… – wymamrotał John.
– Cóż, właściwie to nie był twój błąd. Pan Cleat powinien był ci uświadomić, że pod żadnym pozorem nie wolno ci zajmować się moimi nieruchomościami, a tym bardziej grzebać w moim biurku. Tym bardziej grzebać w moim biurku! – powtórzył, jakby był to jakiś straszliwy, niewyobrażalny grzech. – Cóż… ponieważ jesteś nowy, a pan Cleat twierdzi, iż zapowiadasz się obiecująco, tym razem mogę zapomnieć o całej sprawie.
– Bardzo dziękuję, sir.
– Zapamiętaj sobie jednak, że masz się trzymać z dala od nieruchomości z mojej listy specjalnej. Tylko ja się nimi zajmuję i nikt więcej. Jeszcze jeden błąd i każę ci odejść.
– Tak jest, sir.
Pan Vane wstał i odsunął fotel. Obszedł biurko, trzymając dłonie na biodrach, podszedł do Johna i wbił wzrok w jego oczy. Był tak blisko, że John widział każdą zmarszczkę wokół jego ust i żółte zęby.
Nie odwracając wzroku, pan Vane położył Johnowi dłoń na ramieniu.
– To wspaniałe być młodym, prawda?
– Hm… to zależy.
– Też byłem kiedyś młody. Wydaje mi się, jakby było to bardzo dawno temu. Nie wolno ci roztrwonić młodości… kiedy minie, więcej nie wróci.
– Tak jest… – mruknął John. Marzył o tym, by stary zdjął rękę z jego ramienia.
– Dam ci dwie rady – powiedział pan Vane. – Pierwsza brzmi: „Nie wsadzaj nosa, gdzie nie proszą”, druga: „Nigdy nie składaj obietnic, których możesz żałować”.
John energicznie pokiwał głową.
– Rozumiesz?
– Tak jest, oczywiście.
– No to wracaj do pracy.
John wyszedł z gabinetu pana Vane’a i wrócił do swojego biurka. Lucy szturchnęła go długopisem.
– Jesteś blady jak płótno. Wszystko w porządku?
– Jasne, pewnie. Nic mi nie jest.
– Kupię ci coś na lunch. Wiem, że wczoraj nic nie jadłeś.
Читать дальше