Harry twierdząco pokiwał głową plecom szefa. McCormack spojrzał na jego odbicie w lustrze. Potem wykonał pół piruetu i stanął obrócony do Harry'ego.
– Wydajesz mi się odrobinę… – dokończył piruet i znów stanął obrócony plecami -…niespokojny, Holy. Coś cię dręczy? Masz mi do powiedzenia coś jeszcze?
Harry pokręcił głową.
Mieszkanie Ottona Rechtnagla znajdowało się w Surrey Hills, w istocie po drodze między The Albury a mieszkaniem Inger Holter w Glebę. Kiedy dotarli na miejsce, całe wejście na klatkę zagrodziła im kobieta o bardzo obfitych kształtach.
– Widziałam samochód. Jesteście z policji? – spytała wysokim, przenikliwym głosem i ciągnęła, nie czekając na od powiedź: – Sami słyszycie tego psa. To się zaczęło już dzisiaj rano.
Zza drzwi z numerem Ottona Rechtnagla dochodziło ochrypłe szczekanie.
– Bardzo przykre jest to, co spotkało pana Rechtnagla, to prawda. Ale teraz musicie zabrać tego psa. Szczeka bez najmniejszej przerwy i doprowadza wszystkich na klatce do obłędu. Trzymanie psów tutaj powinno być zakazane. Jeżeli wy nic nie zrobicie, będziemy musieli… No, dobrze wiecie, co mam na myśli.
Przewróciła oczami i wyrzuciła w przód obie tłuste ręce. Natychmiast rozniósł się zapach kwaśnego potu i mających go złagodzić perfum.
Harry już serdecznie nie znosił tego babska.
– Psy wiedzą. – Lebie dwoma palcami przeciągnął po poręczy schodów i z naganą w oczach spojrzał na palec wskazujący, jakby przyszedł tutaj sprawdzić, czy schody należycie umyto.
– Co przez to rozumiesz, młody człowieku? – spytała góra mięsa, ujmując się pod boki. Najwyraźniej nie miała zamiaru się przesunąć.
– Pies wie, że jego pan nie żyje – odparł Harry. – Psy posiadają szósty zmysł, jeśli chodzi o takie rzeczy. On szczeka z żalu.
– Z żalu? – Kobieta popatrzyła na nich podejrzliwie. – Pies? Co za bzdura!
– A co by pani zrobiła, gdyby pani właścicielowi ktoś obciął ręce i nogi? – Lebie popatrzył na kobietę. Stała z szeroko otwartymi ustami.
– I fiuta – dodał Harry. Zakładał, że dick jest odpowiednim określeniem również w Australii.
– Jeśli w ogóle ma pani jakiegoś właściciela – Lebie zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów.
Góra mięsa przepuściła ich w końcu. Wyjęli rozmaite klucze z pęku, który znaleźli w kieszeniach spodni Ottona w garderobie. Ujadanie zmieniło się w warczenie. Pies Rechtnagla usłyszał, że przyszli obcy.
Gdy drzwi się otworzyły, bulterier stał na szeroko rozstawionych łapach, gotowy do walki. Lebie i Harry zatrzymali się, patrząc na białego komicznego psa, jak gdyby chcieli pokazać mu, że zagrywka należy do niego. Warczenie zmieniło się po chwili w bezsilne poszczekiwanie, aż w końcu pies zrezygnowany powlókł się do salonu. Harry poszedł za nim.
Dzienne światło wpadało przez duże okno do pokoju, który w stosunku do prostoty budynku był umeblowany z przesadnym zbytkiem. Stała tam czerwona kanapa, pełna wielkich kolorowych poduszek, na ścianach wisiały olbrzymie obrazy, a na środku tkwił monumentalny stół z zielonego szkła. W rogu stały dwa porcelanowe lamparty.
Na stole leżał abażur, którego nie powinno tam być.
Pies zatrzymał się z nosem przy mokrej plamie na środku pokoju. Nad plamą wisiały w powietrzu dwa męskie buty. Czuć było ekskrementami. Harry powiódł wzrokiem wzdłuż wystającej z buta skarpetki, dostrzegł pasek czarnej skóry między skarpetką a nogawką spodni. Spojrzał dalej wzdłuż spodni, zobaczył zwisające bezwładnie wielkie dłonie i całą siłą woli zmusił się, by przenieść wzrok na białą koszulę. Nie dlatego, że nigdy wcześniej nie widział wisielca. Po prostu poznał te buty.
Głowa przechylała się na jedno ramię. Na piersi zwisał przewód, zakończony szarą żarówką. Umocowany był na grubym haku w suficie, możliwe, że kiedyś wisiał tam ciężki żyrandol. Przewód trzykrotnie owijał się wokół szyi Andrew, którego głowa niemal dotykała sufitu. Wpatrywał się przed siebie rozmarzonym martwym wzrokiem, a z ust wystawał mu czarny język, jak gdyby wykrzywiał się do śmierci. Albo do życia. Przy stole leżało przewrócone krzesło.
– Niech cię cholera – szepnął Harry. – Cholera. Cholera, cholera!
Bezsilny opadł na krzesło. Lebiemu po wejściu wyrwał się z ust cichy okrzyk.
– Znajdź jakiś nóż – powiedział Harry. – I zadzwoń po karetkę czy po co tam zwykle dzwonicie.
Światło dzienne padało na plecy Andrew i Harry'emu z miejsca, w którym siedział, wiszące ciało na tle jasnego okna wydawało się tylko obcą czarną sylwetką. Zanim wstał, poprosił w duchu Stwórcę, by na końcu przewodu umieścił kogoś innego. Przysiągł, że nikomu nie wspomni o takim cudzie. To była tylko propozycja, nie modlitwa, skoro modlitwa i tak nie pomaga.
Usłyszał kroki w korytarzu i Lebiego, który nagle wrzasnął z kuchni:
– Wynoś się stąd, ty tłusta krowo!
Po pogrzebie matki Harry nie czuł nic oprócz tego, że powinien coś czuć. Opowiadano mu, że u mężczyzn, którzy przez całe życie starali się zapanować nad własnymi uczuciami, żal może nadejść z opóźnieniem. Dlatego teraz się zdziwił, gdy usiadł wśród poduszek na kanapie i poczuł, że oczy wypełniają się łzami, a płacz przepycha się do gardła.
Rzecz nie w tym, że nigdy wcześniej nie płakał. Pamiętał tę kulę w gardle, kiedy siedział sam w koszarowym pokoju w Bardufoss i czytał list od Kristin, która pisała, że „…to najlepsze, co mi się przydarzyło w całym moim życiu…” Z treści nie wynikało, czy miała na myśli jego, czy też tego angielskiego muzyka, z którym zamierzała wyjechać. Harry wiedział jedynie, że dla niego była to rzecz w życiu najgorsza. A mimo to płacz utknął tam, w gardle. To było trochę tak jak mieć mdłości i „prawie się wyrzygać”.
Wstał i popatrzył w górę. Andrew na nikogo nie zamieniono. Harry chciał zrobić kilka kroków po podłodze i przysunąć krzesło, żeby mieć na czym stanąć, kiedy będą go odcinać, ale nie dał rady się ruszyć. Dopiero kiedy Lebie dziwnie na niego spojrzał, Harry poczuł, że gorące łzy płyną mu po policzku.
O rany, to nie jest takie straszne, pomyślał zdziwiony.
Odcięli Andrew bez słowa. Ułożyli go na podłodze i przeszukali kieszenie. Miał przy sobie dwa pęki kluczy, jeden duży, drugi mały, i pojedynczy klucz, który, jak Lebie natychmiast sprawdził, pasował do zamka w drzwiach wejściowych.
– Żadnych oznak przemocy z zewnątrz – oznajmił Lebie po pospiesznych oględzinach.
Harry rozpiął Andrew koszulę, zobaczył wytatuowanego na piersi krokodyla. Podciągnął też nogawki spodni i sprawdził łydki.
– Nic – powiedział. – Nawet najmniejszego śladu.
– Zobaczymy, co powie lekarz.
Harry poczuł, że płacz znów nadchodzi, i zdołał jedynie wzruszyć ramionami.
Przebijali się przez przedpołudniowy ruch uliczny w powrotnej drodze do biura.
– Merde! - wrzasnął Lebie, naciskając na klakson.
Harry sięgnął po „The Australian”. Całą pierwszą stronę gazety zajmowało morderstwo klauna. „Poćwiartowany we własnej śmiercionośnej machinie”, głosił nagłówek nad zdjęciem zakrwawionej gilotyny, do którego dołączone było zdjęcie Ottona Rechtnagla w przebraniu klauna, wycięte z programu.
Reportaż utrzymany był w lekkim, niemal humorystycznym tonie, prawdopodobnie przez niesamowity charakter sprawy. „Nie wiadomo, z jakiego powodu morderca zostawił klaunowi głowę”, pisał reporter, a podsumowując, stwierdził, że morderstwo nie wyrażało chyba opinii publiczności. „Aż tak złe to przedstawienie nie było…” Nieco kwaśno pochwalił policję za błyskawiczne pojawienie się na miejscu zbrodni. „A mimo to szef wydziału kryminalnego policji w Sydney, Wadkins, nie ma do powiedzenia nic oprócz tego, że znaleziono narzędzie zbrodni…”
Читать дальше