Harry, imię, nadane mu na chrzcie, przeforsował ojciec, Fredrik Hole, który zwykle ustępował żonie we wszystkim, ale tym razem podniesionym głosem nalegał, żeby nadać synkowi imię po dziadku, marynarzu i, zdaje się, bardzo przystojnym mężczyźnie. Matka, według jej własnych słów, zgodziła się na to w chwili słabości, której później gorzko żałowała.
– Czy kiedykolwiek słyszał ktoś, żeby ktoś o imieniu Harry stał się kimś? – mawiała (kiedy ojciec był w żartobliwym nastroju, zwykle ją cytował, kładąc akcent na „ktoś”).
W każdym razie stanęło na tym, że matka nazywała go Harald po swoim wuju, ale to nie miało żadnego znaczenia dla nikogo oprócz niej. A teraz, po śmierci matki, siostra zaczęła tak na niego mówić. Może taki był jej sposób na wypełnienie pustki po matce? Harry nie miał pewności. W głowie tej dziewczyny tyle było dziwnych myśli. Uśmiechnęła się oczami mokrymi od łez, z nosem ubrudzonym śmietanką, kiedy obiecał jej, że rzuci palenie, nawet jeśli nie od razu, to w każdym razie za jakiś czas.
Teraz siedział i wyobrażał sobie, jak dym tytoniowy wije się we wnętrzu jego ciała niczym wielki wąż, Bubbur.
Joseph drgnął, przebudził się.
– Moi przodkowie pochodzili z Ludzi-Wron, Crow People - oznajmił bez wstępów, ożywiając się. – Umieli łatać. – Najwyraźniej sen dodał mu sił. Obydwiema rękami otarł twarz. – To fajna rzecz latać. Masz dychę?
Harry miał tylko banknot dwudziestodolarowy.
– Może być – Joseph sięgnął po pieniądze.
Tak jakby rozpogodzenie było tylko przejściowe, chmury znów nasunęły się na zamglony umysł Josepha i dalej mruczał coś w niezrozumiałym języku, przypominającym ten, w którym Andrew rozmawiał z Toowoombą. Andrew mówił, że to po kreolsku. W końcu broda pijanego Aborygena znów opadła mu na pierś.
Harry już podjął decyzję, że wypali papierosa do końca i odejdzie, kiedy pojawił się Robertson. Harry właściwie spodziewał się, że przyjdzie w płaszczu, bo tak wyobrażał sobie standardowy strój ekshibicjonistów, ale Robertson ubrany był tylko w biały T-shirt i dżinsy. Rozejrzał się na prawo i lewo, a potem ruszył przed siebie jakimś dziwacznym krokiem, jak gdyby nucił coś w duchu i odruchowo dostosowywał krok do rytmu. Rozpoznał Harry'ego dopiero kiedy doszedł do samych ławek, nie zrobił przy tym miny świadczącej o radości z tego spotkania.
– Dobry wieczór, Robertson. Szukaliśmy cię. Siadaj.
Robertson rozejrzał się dookoła, drepcząc W miejscu. Wyglądał tak, jakby miał ochotę uciec, ale w końcu z westchnieniem rezygnacji usiadł.
– Powiedziałem już wszystko, co wiem – oświadczył. – Dlaczego mnie dręczycie?
– Ponieważ stwierdziliśmy, że masz za sobą przeszłość, w której dręczyłeś innych.
– Dręczyłem innych? Nikogo, do cholery, nie dręczyłem.
Harry popatrzył na niego. Do Robertsona trudno było czuć sympatię, ale mimo to Harry przy najgorszej lub najlepszej woli nie potrafił uwierzyć, że ma do czynienia z seryjnym mordercą. Nawet go to rozzłościło, bo właściwie oznaczało przecież, że niepotrzebnie traci czas.
– Wiesz, ilu młodym dziewczynom zakłóciłeś spokojny sen? – Harry postarał się włożyć w te słowa tyle pogardy, ile tylko umiał. – Wiesz, ile nie potrafi zapomnieć i przez cale życie musi żyć ze wspomnieniem onanizującego się prześladowcy, który zgwałcił je mentalnie? Zdajesz sobie sprawę, w jaki sposób wdarłeś się do ich mózgów, odebrałeś poczucie bezpieczeństwa i spokój, przyprawiłeś o lęk przed ciemnością, upokorzyłeś i sprawiłeś, że czują się wykorzystane?
Robertson wybuchnął śmiechem.
– Nie wymyśli pan już nic więcej, konstablu? A co z tymi wszystkimi, którym zniszczyłem życie seksualne, i tymi, które cierpią na napady lęku i resztę życia muszą spędzić na tabletkach? Poza wszystkim muszę stwierdzić, że ten pański kolega powinien uważać. Ten, który powiedział, że mogę zostać skazany na sześć lat za współudział, jeśli nie stanę na baczność i nie złożę wyjaśnień takim prymitywom jak wy. Ale rozmawiałem już ze swoim adwokatem, on to poruszy z waszym szefem, wiedzcie o tym. Nie przychodźcie więcej i nie próbujcie znów mnie zastraszyć.
– Okej, możemy to załatwić na dwa sposoby, Robertson – oświadczył Harry, lecz zauważył, że nie ma takiego autorytetu w roli groźnego policjanta, jaki miałby Andrew. – Albo powiesz mi to, co chcę wiedzieć, tu i teraz, albo…
– …możemy to zrobić na posterunku. Dziękuję, już to słyszałem. Bardzo proszę, niech mnie pan tam zaciągnie, adwokat zabierze mnie stamtąd w ciągu godziny, a pan i pański kolega zostaniecie oskarżeni o prześladowanie. Zapraszam.
– Akurat nie o tym myślałem – powiedział Harry cicho. – Wyobrażałem sobie raczej dyskretny przeciek, niemożliwy do wytropienia, oczywiście dla jednej ze spragnionych wiadomości i sensacji niedzielnych gazet z Sydney. Potrafi pan to sobie wyobrazić? „Gospodarz Inger Holter, patrz zdjęcie, wcześniej skazany za obnażanie się w miejscach publicznych, znalazł się w kręgu zainteresowań policji…”
– Skazany! Dostałem grzywnę! Czterdzieści dolarów! – Hunter Robertson mówił teraz dyszkantem.
– Wiem, wiem, Robertson. To było drobne wykroczenie – odparł Harry z udawaną wyrozumiałością. – Tak drobne, że z pewnością bez problemu dało się je do tej pory ukrywać przed sąsiadami. Tym bardziej szkoda, że tam gdzie mieszkasz, ludzie czytają niedzielne gazety, prawda? A w pracy… No i jak z twoimi rodzicami? Umieją czytać?
Robertson pękł. Powietrze uszło z niego jak z przebitej piłki plażowej, przypominał teraz worek grochu. Harry zrozumiał, że najwyraźniej znalazł czuły punkt, którym byli rodzice.
– Ty draniu bez serca – szepnął Robertson zachrypniętym, udręczonym głosem. – Gdzie robią takich ludzi jak wy? – A po chwili dodał: – Co chcesz wiedzieć?
– Przede wszystkim chciałbym się dowiedzieć, gdzie byłeś w wieczór poprzedzający dzień, w którym znaleziono ciało Inger.
– Mówiłem już policji, że byłem sam w domu i że…
– Ta rozmowa jest skończona. Mam nadzieję, że w redakcji znajdą jakieś dobre zdjęcie.
Wstał.
– Okej, okej, nie byłem w domu! – niemal krzyknął Robertson. Odchylił głowę w tył i zamknął oczy.
Harry z powrotem usiadł.
– Jako student wynajmowałem stancję w jednej z lepszych dzielnic miasta. Po drugiej stronie ulicy mieszkała pewna wdowa – zaczął opowiadać Harry. – O siódmej, dokładnie o siódmej w każdy piątek wieczorem, rozsuwała zasłony. Mieszkałem na tym samym poziomie co ona, miałem widok wprost na jej salon, zwłaszcza w piątki, kiedy zapalała olbrzymi żyrandol. Gdy się ją widywało w inne dni tygodnia, wdowa była siwiejącą kobietą w okularach i wełnianym swetrze. Jedną z tych, które stale widuje się w tramwaju czy w kolejce w aptece. Ale w piątek o siódmej, kiedy zaczynało się przedstawienie, myślało się o wszystkim innym, tylko nie o kaszlących skwaszonych staruszkach z laską. Wkładała jedwabny szlafrok w japoński wzór i czarne buty na wysokich obcasach. W pół do ósmej przychodził do niej mężczyzna, za piętnaście ósma zdejmowała szlafrok i ukazywała się w czarnym gorsecie. Punkt ósma gorset miała już zrzucony do połowy i kierowała się na sofę w stylu chesterfield. W pół do dziewiątej gościa już nie było, zasłony zasunięte, a przedstawienie skończone.
– Interesujące – burknął Robertson sarkastycznie.
– Interesujące było po pierwsze to, że nigdy nie wyniknęła z tego żadna awantura. Każdy, kto mieszkał po mojej stronie ulicy, nie mógł nie zauważyć, co się dzieje, i prawdopodobnie przeważająca część lokatorów regularnie obserwowała ten występ. Ale nigdy się o tym nie mówiło, o ile wiem, nikt nie zgłosił tego na policję, ani się nie skarżył. Drugą interesującą rzeczą była regularność tych przedstawień. Z początku sądziłem, że ma to związek z partnerem, jest uzależnione od niego, może pracuje, może jest żonaty i tak dalej. Z czasem jednak zorientowałem się, że ona zmienia partnerów, lecz godzina przedstawienia pozostaje niezmieniona. I właśnie wtedy uświadomiłem sobie, co się dzieje. Wdowa oczywiście rozumiała to, co wie każda stacja telewizyjna. Kiedy już wypracujesz sobie publiczność jakiegoś stałego punktu w programie, to bardzo szkodliwa dla oglądalności jest zmiana czasu nadawania. A właśnie publiczność stanowiła przyprawę jej życia seksualnego, pojmujesz?
Читать дальше