– Nie tam! – wrzasnąłem bez przekonania. Nie mogli słyszeć.
Przerzuciłem pas ładownicy przez ramię i pobiegłem za Morawskim.
– Daj… jedną. – Miał przewagę na starcie, a ja znikomy zapas sił, więc zdążyłem się zasapać, nim się zrównaliśmy. Przełożyłem karabin na plecy. Niełatwa sztuczka w biegu, ale nieporównywalna ze ściąganiem z tychże pleców jednej z dwu dziesięciokilogramowych rur. Miałem cichutką nadzieję, że Morawski nie skorzysta z oferty albo przynajmniej stanie.
– Goń za… nim… to może… poczekać.
Powinienem użyć ust do czegoś mądrzejszego, na przykład całowania go z wdzięczności. Zamiast tego wycharczałem:
– Dawaj… rakietę.
Dał. Sto metrów nam to zajęło, ale w końcu miałem ją w rękach. Nie rozumiałem, jakim cudem biegł tak szybko z tą sztabą złomu grzmocącą go po plecach. Wiedziałem jedno: gdyby zapalnik zwariował i nagle wywołał eksplozję, byłbym szczerze zadowolony. Nie dane mi jednak było wykręcić się od upiornego wysiłku za pomocą rakiety Grom. Nie zareagowała na trzykrotne zderzenie z ziemią, choć padając, z premedytacją chroniłem siebie, nie tę sukę. Coś wybuchło, ale nie ona. Tyle do mnie dotarło: że coś, gdzieś. Nie miałem siły o tym myśleć. Moje ciało rozpadało się na bolesne kawałki i po raz pierwszy od wielu godzin nie cierpiałem z powodu Gabrieli.
Biegłem.
*
– Nie wiem. – Głos Szyszkowskiego chrzęścił jak osypujący się spod naszych butów żwir. – Już go nie było, jak tu wlazłem.
Nie dziwiło mnie to. Siedemset metrów od ciężarówki czekało na nas odrażające, przeżarte erozją urwisko, z którego zjechałem na wszystkich możliwych częściach ciała z tuzin razy. Nim dotarliśmy na górę, śmigłowiec zdążył pewnie zużyć całe paliwo, wylądować i zardzewieć. My też przypominaliśmy wraki.
Morawski nie był w stanie skorzystać z lornetki: nawet kiedy opierał łokcie o ziemię, latała mu w dłoniach.
Było cicho. Żółtawych pióropuszy traw, porastających szczeliny bezładnie porozrzucanych skałek, nie poruszał najlżejszy podmuch. Z nieba lał się żar, a w górze zataczała kręgi para rozleniwionych sępów.
– Mało co widać – mruknął Morawski. – Ciągle dymi jak cholera.
Od miejsca, gdzie sawanna wciskała się wąskim paskiem między skalne obramowanie Bukłaka, dzielił nas dobry kilometr. Filipiak skończył swą szarżę sto metrów bliżej i właśnie z tego miejsca rozlewała się ogromna chmura czarnego dymu. Któryś z pojazdów palił się od dłuższego czasu. Nie zdziwiłbym się, gdyby paliły się wszystkie.
– Były dwa wybuchy – powiedziałem cicho. Nie musiałem podnosić głosu: wszyscy trzej leżeliśmy jeden obok drugiego, dokładnie tam, gdzie kończyła się stromizna. Nikt nie miał sił odpełznąć.
– Może raz chybił. – Wziął się w garść, podniósł lornetkę.
– Ale raz trafił.
– Tak. – Ręce drżały mu już trochę mniej. – Nie stawialiby zasłony. To guzik pomoże przeciw termowizji, a ich samych oślepi. Ktoś dostał.
– Amunicja nie rąbnęła – zauważył przytomnie Szyszkowski.
– Czyli raczej nie czołg – dopowiedziałem nie całkiem pewnie.
– Więc pewnie bewup – mruknął Morawski, nie odrywając szkieł od oczu. – Drugi łakomy kąsek. Kupa ludzi nim jechała, nie mieścili się w środku. No i ciągnął działko.
Obrócił się na brzuch, zaczął systematycznie penetrować widnokrąg. Nie zajęło mu to wiele czasu, ale też teren, choć poszatkowany skałkami, nie obfitował w miejsca mogące skryć śmigłowiec.
– Co teraz będzie, panie majorze? – zapytał Szyszkowski.
– Czekamy – wyręczyłem Morawskiego.
– Nikt nic nie widział… Jak z tym walczyć? Wszystkich nas powybija, a my nawet…
– Uszami – przerwał mu spokojnie Morawski. – Jak będzie leciał, żeby nas wybijać, usłyszysz go odpowiednio wcześnie. A wtedy skurwiela zestrzelimy. Proste? Proste.
Nie wiem, czy w to wierzył, ale zabrzmiało dobrze.
Usiadł i zwrócił lornetkę na południe.
– Co ten skurczybyk wykombinował? Chyba nie zgłupiał aż tak, by próbować wyjechać z powrotem tą samą drogą?
– On jedzie? – zapytałem niepewnie. Domyślałem się, która z ciemnych plamek jest samurajem, lecz nic ponadto.
– Już nie, ale po coś tam jechał. – Westchnął. – Nie widzę ich.
– Bo mają olej w głowie, a nie w nogach – zauważyłem cierpko.
– Przestrzeliliście nam koło – przypomniał.
– Bo radio diabli wzięli.
– Nie mów mi o radiach, bo szlag mnie trafi. – Obrócił się o dziewięćdziesiąt stopni, ku porzuconej ciężarówce. – Mam nadzieję, że chociaż Wołynow nie zapomniał…
– Co robią?
– Kopią. Delikatnie. Prawie nie widać kurzu.
– Dużo im to pomoże na rakietę – mruknął Szyszkowski.
– Nie strzela się z pepeka do dwóch ludzi.
– Chyba że Amerykanie – zauważyłem. – Ich stać.
– Tych tutaj chyba nie. – Morawski wrócił do oglądania horyzontu. – Nie strzelali do samochodów. Chociaż mogli. – Postukał w zasobnik, który omal nie przyprawił mnie o zawał. – To za mało, żeby ich powstrzymać. Jeśli mają rakiety o zasięgu ośmiu kilometrów…
– Wierzysz w ten rosyjski śmigłowiec?
Zwlekał z odpowiedzią. Sępy, uznawszy nas za mało perspektywiczny posiłek, poszybowały w okolice pnącego się skośnie wąwozu, który Wołynow przyrównał do szyjki bukłaka.
Bukłak. Z całych sił starałem się nie myśleć o szklankach, butelkach, puszkach, miskach, kałużach, rynsztokach…
– To nie Rosjanie – stwierdził dość obojętnie Morawski. – Rosja to ostatni kraj, który może jeszcze powiedzieć Stanom: „Sprzedajemy nowoczesną broń, komu chcemy, a wasze zakazy mamy wiecie, gdzie”.
– To nie takie proste od czasu, kiedy Bill zaczął finansować Borysa.
– Amerykańska opinia publiczna nie pospada z krzeseł, jeśli się dowie, że jeden Murzyn zabił drugiego ruską rakietą. Co innego, gdyby rosyjski rząd choć lekko zamoczył palec w ataku na siły ONZ. A my w dodatku jesteśmy z NATO. To byłby niezły wstęp do trzeciej światowej. Ale nawet nie w tym rzecz.
– A w czym? – zapytałem, wachlując się czapką. Było cicho, cisza pachniała burzą. Wolałem rozmawiać, niż bezsilnie czekać.
– Handel bronią to mimo wszystko sprawa drugorzędna. Liczą się interesy strategiczne. A ani Rosji, ani Stanom nie podoba się tutejsza partyzantka i faceci pokroju Sabaha. Pamiętam, że jak formowano kontyngent, jedni i drudzy omal nie przysłali wojsk. Tyle że Ruskim zabrakło forsy, a Biały Dom się rozmyślił, bo to niebezpieczne, a ropy zero. Ale są po naszej stronie. I całe szczęście. Gdyby ktoś bronił dobrego imienia któregoś z supermocarstw, już byśmy nie żyli. Stać je na więcej niż jeden śmigłowiec, w dodatku oszczędzający na rakietach. Trochę mnie pocieszył.
– Pięć minut – zerknął na zegarek. – Albo gdzieś przysiadł, albo wrócił do bazy… albo zaraz się pokaże.
Nie chciało mi się pytać, od czego te pięć minut.
– Pewnie podleci od słońca – ciągnął niedbale. – Załóż okulary, Szyszkowski. I nie strzelaj bez rozkazu.
– Tak jest.
– Widzisz tamtą górkę? Zasuwaj, zaraz dołączę.
W porównaniu ze skarpą pod nami górka była kretowiskiem, ale dodatkowy metr czy dwa to dużo w płaskim terenie. Przede wszystkim widać było stamtąd zachodnie podejścia do Bukłaka, co mogło mieć kluczowe znaczenie, gdyby pilot śmigłowca uczył się z innych niż Morawski książek i nie skorzystał z atutu słońca za plecami.
Читать дальше