– Przed podjazdem nie ma szans… – urwałem, zezując z niedowierzaniem na swego pasażera. – Po co to panu?
Stał okrakiem nad fotelem z pośladkami wciśniętymi w oparcie i jedyną sprawną ręką odpinał kaburę zdobycznego pistoletu. Widać było, że wyfrunie z samochodu, nim doliczę do dziesięciu. Terenówką rzucało tak, że nie tyle prowadziłem, co trzymałem się kierownicy.
– To porwanie?
Zignorował mój zgryźliwy komentarz i strzelił. Nie doznałbym już większego wstrząsu, gdyby zatrzymywał ciężarówkę, mierząc w opony – i tak by nie trafił – ale okazało się, że aż tak źle nie jest. Pocisk, a po nim dwa następne, poszybowały w niebo. Olszan zaczął machać nad głową nie tylko zdrową, ale i przyrośniętą do dziurawego barku ręką. Stało się oczywiste, że nie przeżyje jazdy po tej kamienno-piaskowej tarce, która na przemian podrzucała nas i stopowała: jeśli nie wypadnie, to załatwi go krwotok spod brutalnie zrywanych skrzepów.
– To śmigłowiec! – Nie patrzył na mnie. I nie zignorował zupełnie tylko dlatego, że byłem jego ostatnią nadzieją.
– Co takiego?!
– Zaraz tu będzie! I rozwali wszystko, co się rusza!
Nie próbowałem dociskać pedału, ale przynajmniej nie zwolniłem.
– Widział pan śmigłowiec? Bojowy? Dokąd leciał?
– Później!
Mogło nie być żadnego „później”. Zdążyłem zapomnieć, dlaczego tu jesteśmy, ale to jedno słowo wystarczyło, by żołądek zwinął mi się w ósemkę. Śmigłowiec. Nie przeciwnik, jak nieźle uzbrojeni, lecz przecież ludzcy i śmiertelni koczownicy Sabaha – tak naprawdę występował w roli kata. Nie mogliśmy z nim walczyć.
Później?
Powtarzałem sobie, że to nie tamten. Albo że leciał nisko, nie zauważył nas i już dawno go tu nie ma.
– Nie słyszą! – Olszan zdał sobie w końcu sprawę, że tylko marnuje amunicję. O tym, że strzelając na takich wybojach może wpakować kulę w nasz silnik albo nawet we mnie, raczej nie pomyślał.
– Mój automat! – Ominąłem jakiś głaz, omal nie rozwiązując problemu niebezpiecznego pasażera przy pomocy siły odśrodkowej. – W nocy załadowałem smugowymi!
Jakimś cudem ani nie wypadł, ani nawet nie zgubił pistoletu. Samo strzelanie poszło mu gorzej. Chyba. Nie wyrobiłem sobie zdania, bo być może uznał, że najlepszym sposobem zastopowania ciężarówki jest zabicie kierowcy – jeśli tak, radził sobie znakomicie. Oczywiście biorąc poprawkę na to, jak nami rzucało i jak niewiele było widać zza kurzawy.
Liczyłem odlatujące w dal świetlne plamki i kląłem w duchu Filipiaka. Mogliśmy jechać tędy nocą. Teraz blask afrykańskiego słońca najwidoczniej bił na głowę słabiutkich konkurentów. Zresztą tylko co trzeci nabój był smugowy. Miał raptem dziesięć szans.
Potem przypomniałem sobie o czymś jeszcze: że masa świetlna spala się dość szybko. W nocy nie strzela się daleko, zwłaszcza z karabinka.
– W ziemię! – Olśniło mnie dość późno, przy szóstej czy siódmej odlatującej w dal iskierce. – Strzelaj obok wozu! Zobaczą kurz!
Pomysł był dobry, ale ryzykowny. Star, tak jak my, gnał po śladach poprzedników i choć był bardziej spóźniony, też przebijał się przez obłoki poderwanego gąsienicami pyłu. Musielibyśmy użyć działa, by zwrócić uwagę kierowcy na jakiś ruch daleko z boku. Pasażerowie, skuleni za tylną ścianą kabiny, w ogóle się nie liczyli: własny kurz przesłaniał im połowę świata, i to tę ważniejszą.
Odbiłem w lewo i Olszan zaczął strzelać przed szoferkę. Wolałem nie patrzeć na efekty. Chyba przeczuwałem, jaki będzie finał.
Jednym z ostatnich pocisków dopiął swego: ciężarówką zakolebało, lewe koła oderwały się od podłoża, wóz skręcił, skasował jakieś karłowate drzewko, przeczesał podwoziem zagon suchorostów, wierzgnął zadem i znieruchomiał pośrodku rozlewającego się leniwie jeziorka kurzu.
– Cholernie dobry strzał! – wrzasnąłem. – Janek Kos się chowa!
Zwolniłem. Głupio byłoby się zabić właśnie teraz.
I faktycznie – chyba uratowałem komuś życie.
– Pojebało cię?!! – wrzasnął Morawski. – Do nas strzelasz, debilu?!! Ochujałeś?!!
Zdążył zeskoczyć ze skrzyni i zobaczyć to, co poraziło stojącego z dłonią na klamce Wołynowa – trudno się dziwić, że szlag go trafił. W porównaniu z lewym przednim kołem i tak był trafiony lekko.
Koło w zasadzie przestało istnieć. Nie tylko jako część pojazdu – także geometrycznie. Kula przeszła przez oponę tuż przed najechaniem na jakąś przeszkodę, dzięki czemu dość niewinne przebicie przeistoczyło się w rodzaj małej eksplozji, kompletnie deformującej felgę.
– Wynośmy się stąd! – Olszan zignorował go, skacząc z miejsca w stronę platformy i oszołomionej Agnieszki. – Złaź! Szybko!
– Śmigłowiec – uprzedziłem kolejny wybuch Morawskiego. – Wrócił.
– I woleliście sami nas załatwić?! – ulżył sobie jeszcze z rozpędu. Po czym, ciut spokojniej, dokończył: – Ten?
– Chyba tak.
Obaj z Wołynowem zastygli na chwilę z identycznymi minami – widać wszystkie armie wpisują swoim majorom odpowiedni paragraf w umowy o pracę. Co prawda oprócz Olszana nikt się raczej nie poruszał, ale widać było, że to inny rodzaj odrętwienia. My czekaliśmy na decyzję, oni ją podejmowali, świadomi rozpaczliwego deficytu czasu.
– No już, zdejmę cię! – Olszan prowadził własną grę ze śmiercią. Dopadł ciężarówki, wyciągnął ostatecznie rękę z temblaka. – Skacz!
Było coś rozpaczliwego w jego głosie, w pogardzie bólu, na który się godził. Nie zdziwił mnie widok Agnieszki przetaczającej się przez burtę, choć to, co robiła, było bliższe spadaniu niż zeskokowi.
Oczywiście zwalili się oboje pod koła i oczywiście słono zapłacili za pośpiech, choć tylko jedno, nie wiem, które, zaskowytało.
– Bodnar: z kaemem w tamte krzaki. – Morawski najwyraźniej zdążył się wykrzyczeć. – Major ci pomoże z amunicją. Szyszkowski: wyrzutnia i biegiem na górę. Jak nie zdążysz, to padasz i cię nie ma, jasne? Strzelasz na pewniaka, niech podleci. Ja biorę zapasowe rakiety… co jest z tym wozem? – Teraz, kiedy nie jechaliśmy, samuraj kopcił jak nieudany prototyp lampy naftowej.
– Zdycha – powiedziałem. – Już po nim.
– Chowajcie się – rzucił w biegu gramolącym się z ziemi połamańcom. – Byle daleko od nas.
Zanim pozbierałem swój skromny dobytek w postaci hełmu, karabinu i ładownicy, był już na platformie. Szyszkowski, napędzany raczej strachem niż poczuciem obowiązku, gnał ku rozpaczliwie odległym, zachodnim stokom Bukłaka, balansując ściskaną oburącz rurą wyrzutni. Olszan wepchnął bladą Agnieszkę na prawy fotel suzuki.
– Nie samochodem – zaprotestowałem. – Od razu was wypatrzy!
– Jedzie pan?! – zatrzasnął za nią drzwi.
– Tylko na piechotę mamy jakieś…
– To z drogi!
Obiegł wóz, wskoczył za kierownicę. Z ciężarówki wyleciał zasobnik z gromem: nigdy nie myślałem, że można tak szastać taką forsą. Drugi Morawski już na górze przewiesił przez plecy. Zeskakiwał, trzymając się burty, ale i tak wyrżnął kolanami o ziemię.
Odskoczyłem, spłoszony rykiem silnika. Skulona Agnieszka próbowała wyciągnąć do mnie rękę. Za późno: samuraj, jeszcze bardziej od niej połamany i pokrzywiony, mimo wszystko miał więcej pary w kołach i wystartował jak żużlowy motocykl. Przez chwilę myślałem wprawdzie, że przypłacił to ostateczną utratą kontroli nad kierunkiem jazdy, ale jednak nie: po zatoczeniu szerokiego półkola Olszan naparł zdrową ręką na kierownicę i wóz pomknął prościutko na południe.
Читать дальше