Czas był najwyższy: Wołynow uznał, że widzi coś więcej niż kurz, i przetoczył się za moimi plecami z dynamiką ekspresu transsyberyjskiego. Wyhamował dopiero czterdzieści metrów od miejsca, gdzie kończył się spadek. Zanim sylwetka ciężarówki znikła w obłoku świeżo poderwanego kurzu, dostrzegłem obskakujących ją ludzi – załoga stara dogadała się ze swymi pasażerami trochę lepiej od nas.
Myśli Agnieszki biegły najwyraźniej tym samym torem.
– Gdzie on się, do cholery, podział? – Wdusiła klakson, omal nie przyprawiając mnie o atak serca. – Niech go pan szuka!
– Sam się znajdzie. – Zacząłem rozcierać kolano jedną, a ucho drugą dłonią. – Spokojnie, nikt nie strzela…
Podziałało. Przestała się martwić o Olszana i wróciła do martwienia o siebie. Była blada na tyle, na ile pozwalał upał, a nijaki grymas twarzy dość nieudolnie maskował ból.
– Chodziła z tym pani do kardiologa? – zapytałem cicho.
– Od złamanych serc są seksuolodzy. – Trafnie oceniła moją minę, bo już bez silenia się na bycie dowcipną dodała: – To nadciśnienie i lekka nerwica. Nie umrę od tego. W każdym razie nie tak szybko. Bardziej mnie boli w krzyżu. – Chyba próbowała sięgnąć i pokazać, gdzie jest ten krzyż, ale naprawdę ją bolało, więc skrzywiła się i cofnęła rękę na kierownicę. – Też to przerabiałam. Na wiosnę. Próbowałam pokazać Michałkowi, że nie trzeba mieć taty, żeby pofrunąć pod sufit. Na tapczan musiałem się drapać na czworakach. Sypię się, doktorze.
– Ale nie walę? – dopowiedziałem.
– W tym znaczeniu – zdobyła się na uśmiech – to nie. Spoko, nie umrę tu pa… Co on wyprawia?
Też się zastanawiałem. Star poruszał się tym razem wolniej, ale jechał tyłem i do końca nie miałem pewności, czy Wołynow dobrze wymierzy i nie rozsmaruje mnie między bokami obu samochodów.
– Zdechł? – Przechylony przez postrzelaną burtę Morawski wyciągnął rękę, zanim jeszcze zaczął mówić. – Pakujcie się, szkoda czasu!
Nie doceniłem radzieckich instruktorów jazdy: Wołynow zostawił mi dostatecznie dużo miejsca, bym mógł się pokusić o otwarcie drzwi.
– Pomogę pani. – Zignorowała moją dłoń. – Pani Agnieszko?
– Mam swój – oburącz klepnęła kierownicę. – Widział pan: jeździ.
– Toczy się. To nie to samo. Nie możemy się wlec, bo nas zabiją.
– Co jest?! – Z winy odstrzelonego tłumika major niewiele słyszał.
– Czekamy! – Machnąłem kciukiem za siebie. – Olszana wcięło!
– A wóz?! Na chodzie?!
– Czort wie! Coś poszło w zawieszeniu, ale może… Zabierz Agnieszkę, ja spróbuję jechać! To niedaleko, a potem zobaczymy!
Oprócz Morawskiego i głębokiej na metr sterty sprzętu obozowego na skrzyni był jeszcze Szyszkowski ze swą wyrzutnią i przepasany taśmami nabojowymi kapral Bodnar, obsługujący karabin maszynowy.
– Ładujcie się oboje! – Morawski szybko podejmował decyzje. – W Szyjce Filipiakowi potrzebna będzie każda lufa!
Szyjka. Od bukłaka. Albo wypadłem z obiegu i przegapiłem odgórnie zatwierdzony chrzest ważnych taktycznie dozorów, albo Wołynow podzielił się wątpliwościami nie tylko ze mną.
– Jedź! Zabiorę Olszana i was dogonię! Pani Agnieszko…
– Nie!
Następna szybka i wolna od wahań.
– Szyszkowski, do mnie! – Demonstracyjnie cisnąłem hełm na tylne siedzenie. – Podsadzimy panią. Bodnar, podciągniesz…
Kapral okazał się ciężkim frajerem i zamiast skorzystać z ostatniej być może okazji wzięcia w ramiona młodej – choć sypiącej się – kobiety, zadarł wyżej lufę kaemu. Dość nagle.
– Co? – Morawski sięgnął po wsparty o burtę automat.
– Chyba nic… Wydawało mi się, że coś się tam…
– Krzysiek?! – Agnieszka błyskawicznie przeniosła spojrzenie z lewej na prawą. I aż zasyczała z bólu.
Czekaliśmy. Kurz rozlał się szeroko po okolicy, rozmazał szczegóły. Inna sprawa – co w końcu zrozumiałem – że nie aż tak.
– To nie on – dotknąłem jej ramienia. – Przecież by się nie chował.
Poskutkowało. Zaczęła wysiadać. Mało który pojazd ułatwia to tak jak odkryta terenówka, w dodatku przekrzywiona na lewy bok. Ale szło jej marnie. Nawet nie próbowała protestować, kiedy wepchnąłem jej się z głową pod pachę, otaczając ręką kibić. Nie skapitulowała jednak.
– Poszukam go – postanowiła nagle. – Coś się musiało stać.
– Ja go poszukam. – Fakt, że marzyłem o skopaniu mu tyłka, mocno ułatwiał składanie takich deklaracji. – Pani ledwie chodzi.
– Nic mi nie… – Zassała powietrze. – O Jezu… to chyba dysk.
– Ostrożnie. Na trzy.
Mając pięć par rąk załatwiliśmy sprawę w miarę bezboleśnie. Zaraz potem Bodnar złapał za karabin, a star odjechał.
Usłyszałem krzyk dopiero, gdy rozwalony tłumik oddalił się na odpowiednią odległość. Odwróciłem się, chwyciłem karabin i omal nie rąbnąłem serią w lawinę piachu, kamieni i rozszalałych w bezładnym tańcu ludzkich kończyn, docierającą już prawie do połowy stoku.
Tylko ten pośpiech ocalił Olszana przed profilaktycznym ostrzałem: był pierwszym, który sforsował zbocze, wyprzedzając własny kurz i pozostając rozpoznawalnym.
– Zatrzymaj ich! – Nie wiem, jakim cudem nie odgryzł sobie języka, bo krzyk połączył z wywijaniem wyjątkowo paskudnego orła. Zerwał się zresztą szybko i przez chwilę gnał za ciężarówką. Potem nagle skręcił w stronę suzuki.
Wskoczyłem za kierownicę, zastanawiając się, czy nie popełniam błędu. Jeśli na górze ktoś był, jeśli ścigał Olszana… Samochód chyba faktycznie stałby się jedyną naszą nadzieją, lecz raczej jako prowizoryczna barykada, nie pojazd.
Starter zarzęził. I nic. Oczywiście. Przecież się spieszyliśmy.
– Morawski, wracaj! Słyszysz?! Rysiek!
Trochę mi ulżyło, bo Olszan wywrzaskiwał te słowa do mikrofonu stojąc w pełni wyprostowany, w dodatku plecami do ściany krateru. Cokolwiek go przeraziło, nie czaiło się raczej tuż za krawędzią stoku.
– Rysiek?! Odezwij się, do kurwy nędzy!
Ponieważ przestało to być sprawą życia i śmierci, samuraj łaskawie zapalił. Olszan rzucił mi nieprzytomne spojrzenie i przewalił się przez zamknięte drzwi do wnętrza wozu.
– Za nimi! Gazu, człowieku!
Rozwalił sobie bark, z otwartej na nowo rany krew lała się pokaźnym strumieniem, ale właśnie dlatego nie próbowałem dyskutować.
– Co jest? – Po kilkudziesięciu metrach dotarło do niego, że siedzi krzywo, a samochód głośniej zgrzyta niż warczy.
– Chyba połamała zawieszenie. Myślę, że radio…
– Jedź!
Dałem spokój wyjaśnianiu, że nie dogonimy ciężarówki tym trupem. Nie był w nastroju sprzyjającym rzeczowym dyskusjom. W nagrodę wyjaśnił kwestię nadajnika, ciskając nim z pogardą o podłogę.
– Gdzie pana nosiło?
– Musimy ich dogonić!
– Bo się pan cholernie spóźnił! – Nie byłem aż tak zły, by krzyczeć, ale upiorny chrzęst trących o siebie płatów metalu przekreślał szansę na normalną rozmowę.
– Gazu! Bo ich wykończą!
Dodałem gazu. Chrzęst przeszedł w wizg, jaki wydają szlifierki, tyle że wzbogacony wściekłym waleniem. Kierownica ściągała w lewo, od pewnego momentu musiałem prowadzić wbijając obie dłonie w zbieg obręczy i prawej szprychy. Gdyby nie paskudny teren, usiadłbym na zagłówku i kierował nogą – mięśnie mdlały już teraz.
– Zaraz się rozsypie! – ostrzegłem. – Albo zapali!
– Szybciej!
Skręciłem – a raczej pozwoliłem samochodowi to zrobić – w lewo. Nie wiem, czy wybojów było tu mniej, ale kurzu poderwanego przez umykającą ciężarówkę chyba tak. Chwilami udawało mi się dostrzec zarysy spiętrzonych na skrzyni ładunkowej bagaży. Dystans, jaki nas dzielił, nie rósł, ale też na pewno nie malał.
Читать дальше