Pośpiech wiele usprawiedliwiał, ale to było beznadziejne zagranie. Sam nie wiem, dlaczego znalazłem się na ziemi. Pewnie dlatego, że mimo swej gruboskórności miał dobre intencje. No i rację.
Ruszyliśmy w stronę honkera, ustępując z drogi ciężarówce. BRDM ruszył już dawno, Drabowicz grzał silnik. Agnieszka przyspieszyła i z wyrazem nieco mściwej satysfakcji pierwsza wsunęła się za kierownicę.
– A co z nimi? – wskazałem przechylonego na bok bewupa. Trzech obnażonych do pasa żołnierzy przerwało zmagania z gąsienicą. Stali z narzędziami w rękach, spoglądając na odjeżdżającą kolumnę. Czwarty, Andrusiak, siedział boleśnie zgięty na obrzeżu włazu, całą swą postawą dając do zrozumienia, jak bardzo czuje się pokrzywdzony. Filipiak najwyraźniej nie do końca uwierzył w połkniętą zawleczkę.
– Tylna straż. – Olszan skrzywił się chyba nie tylko z powodu dziurawego barku. – Filipiak chce szybko przerzucić na tamtą stronę, co się da. Mają nas dogonić. A w razie czego osłonić.
Właśnie to „w razie czego” budziło mój sprzeciw. Inna sprawa, że był to klasyczny wybór mniejszego zła. Miejsce nie sprzyjało obronie.
– Znaleźliśmy zjazd – zameldował przez radio Ciołkosz parę minut później. – Ale to droga wybitnie jednokierunkowa. A innej nie widać.
– Nie wracamy tędy – podjął szybką decyzję Filipiak. – Walcie przodem. Chcę mieć przyczółek po tamtej stronie, najlepiej już.
Choć zakrawało to na kpinę, potratował tę suchą dziurę jak przeszkodę wodną. Niechętnie przyznałem mu rację: tam, w dole, skazani będziemy na wolniejszą jazdę i przygnębiająco odsłonięci. Środek niecki wyglądał jak jezioro, tyle że wyschnięte. Płasko, żadnych kryjówek. Ale kiedy Agnieszka hamowała przed krawędzią, dużo większe wrażenie zrobiła na mnie skarpa oddzielająca nas od tej patelni. Wyglądała równie przyjaźnie jak skocznia narciarska widziana z deski startowej.
– Dasz radę? – Olszan ze słabo maskowanym niepokojem popatrzył na siedzącą obok kobietę.
– Może ja? – złożyłem niemrawą ofertę.
– To mój samochód – mruknęła. Minę miała niewyraźną. – Zasuwajcie na dół. W razie czego będziecie mnie łapać.
– Pogadam z nim. – Olszan otworzył drzwi. – To poroniony…
– Ruch na zachodzie! – przerwało mu radio głosem Grochulskiego. – Coś przemieszcza się na północ! Odległość pięć z hakiem!
Przez chwilę nic się nie działo. Tyle że wszyscy zastygli. Chyba większość z nas zdążyła uwierzyć, że koszmar dobiegł końca, że co prawda przyjdzie jeszcze wlec się dziesiątki kilometrów, cierpieć od skwaru i pragnienia, zasypiać na stojąco i mielić w zębach wszechobecny kurz, lecz nie czeka nas już walka o życie. Po tylu godzinach okopowej strzelaniny nagle, też na całe godziny, zrobiło się bezpiecznie – to musiało odbić się na psychice półprzytomnych ze zmęczenia ludzi.
Filipiak nie był wyjątkiem. Jego bezradne milczenie trwało wieki, a kiedy wreszcie przemówił, było w tym więcej rezygnacji niż energii.
– Wszyscy gaz do dechy i na tamtą stronę. Musimy zdążyć pierwsi.
Antena radaru zanurkowała do opancerzonego pojemnika, BRDM z wyraźnym respektem przetoczył się przez krawędź skarpy, zadarł kanciasty zad. Agnieszka zwolniła sprzęgło, by od razu zatrzymać wóz na widok wpychającego się przed nas czołgu. Olszan sięgnął po zawieszony na desce rozdzielczej nadajnik, ale cokolwiek zamierzał powiedzieć, nie usłyszałem tego, bo z wozów zaczęli pośpiesznie wyskakiwać pasażerowie i obaj w tempie trochę nie licującym z naszą męskością porzuciliśmy panią redaktor.
– Pozbierajcie mnie na dole! – Stojącemu za nami starowi odstrzelono większą część tłumika, więc ledwie ją zrozumiałem.
Dość szybko jej żart zaczął przypominać ponure proroctwo. Stromizna zjazdu nie była jedynym problemem. Już BRDM wyszarpał ze stoku jakieś pół tony kurzu, choć jako pierwszy w kolejce miał ogromne fory: długo było go widać. Udało mi się nawet zauważyć, kiedy stracił z hukiem przednią oponę. Stylu, w jakim zjeżdżał T-72, można się już było tylko domyślać: chmura pyłu musiała być widoczna z orbity. Przez pierwszą minutę wyścigu do szyjki tego suchego jak pieprz bukłaka, pojazdy i ich spieszeni pasażerowie poszukiwali się nawzajem chaotycznie. Tylko cudem nikogo nie rozjechano.
Zjawiłem się na dole jako jeden z pierwszych. Widziałem, jak z burego obłoku wyłania się czołg, potem wóz Bielskiego z podskakującą jak rozbrykany sześciolatek armatą na holu. Suzuki tylko usłyszałem: ryknął silnikiem pięć pięter nad moją głową – to wszystko. Wbrew dotychczasowej tradycji nie wytoczył się z pyłowego chaosu. Słychać też go nie było: Bielski zatrzymał się zbyt blisko, zbyt długo hałasował, czekając na pasażerów, na których składali się głównie ranni.
Dałem Agnieszce jeszcze kilkanaście sekund, a potem rzuciłem losowi kretyńskie wyzwanie, zmrużyłem powieki i pobiegłem jej szukać. Z wątłą nadzieją, że Wołynow popisze się większą od innych przezornością i odczeka trochę przed skokiem w nieznane. Nie miał rozrusznika, więc wizja gasnącego silnika i unieruchomionego gdzieś w chmurze pyłu samuraja nie powinna mu być obca.
Nie oberwałem ośmiotonową ciężarówką. Kolana omal nie złamał mi zderzak terenówki. Wóz zajechał dalej, niż myślałem; nie zdążyłem wyhamować, kiedy wychynął nagle z burego niebytu.
– Zjeżdżaj stąd! – trzasnąłem pięścią w klapę. – Do tyłu!
Podpierając się o nadkole, zacząłem kuśtykać w stronę drzwi.
– Nie da rady – Agnieszka starała się nadać głosowi naturalne brzmienie, lecz słychać było głównie te starania. – Coś mi strzeliło…
Wiedziałem, czego szukać, więc szybko zauważyłem, że samuraj przypomina garbatego człowieka: stojąc na pozór prosto, sprawiał nieodparte wrażenie przekrzywionego.
– Rozwaliła pani zawieszenie! Szybko: wsteczny i…
Miałem w oczach błoto z pyłu i łez, a ona trzymała fason – to dlatego zorientowałem się tak późno. Na szczęście nie za późno. Wołynow porykiwał silnikiem gdzieś nad nami, lecz nie nadjeżdżał.
– Źle się pani czuje? – Zanim jeszcze zdecydowała się otworzyć zbyt mocno zaciskane usta, zrehabilitowałem się, bez pytania zrywając jej hełm i sięgając do suwaka kamizelki.
– Nic takiego – zdobyła się na słabiutki, zupełnie nie w jej stylu uśmiech. – Chyba złamałam tyłek. – Poruszyła nieznacznie głową, wypatrując czegoś za moimi plecami. – Gdzie go pan zgubił?
– Gdzie go…? – Już tylko siłą rozpędu odpiąłem kamizelkę. – To nie tyłek ma pani złamany, tylko serce.
– Też – zgodziła się potulnie. Była przestraszona i skruszona. – Ale to nic, przejdzie. Nic nowego, bywało gorzej.
Złapałem ją za nadgarstek. Samuraja zniosło ładnych parę metrów od osi zjazdu, Wołynow w zasadzie nie powinien w nas trafić, nawet gdyby pomknął w dół całkiem na oślep, ale tętno miałem jak po maratonie. Ona miała jak po dwóch.
– Dupę skroję – warknąłem. – Czemu nic pani nie mówiła?!
– Już zajęta – Jej puls ani trochę mi się nie podobał, ale tym żartem ułatwiła mi decyzję. Raczej nie umierała. Śmierć w wyniku uderzenia ciężarówką zagrażała jej trochę bardziej niż zawał serca.
– Wsteczny! Ale już!
W końcu do niej dotarło. Przekręciła kluczyk w stacyjce, wrzuciła bieg. Na wszelki wypadek zacząłem pchać. Trudno powiedzieć, czy w czymś pomogłem, ale zgrzytające przeraźliwie suzuki wycofało się rakiem o kilkanaście metrów.
Читать дальше