Wyczułem jednak, że nie tylko o to chodziło.
– No to jesteśmy sami. O co chodzi?
– Patrzcie go, psychologa… Tu może być gorąco. W niczym nam nie pomożesz, a tam – wskazał czarną chmurę – może tak. Ale nie w tym rzecz. Potrzebuję łącznika. Zaniesiesz Filipiakowi meldunek.
– Nie lepiej…? – skinąłem w stronę ciężarówki.
– Czort wie, jakie są straty. Mogli zostać bez nadajników, bez dowódców… A od Wołynowa mógłbyś już nie wrócić. Jeśli ktoś ich tam wypatrzy, to koniec.
– To po co ich tam zostawiłeś?
– A skąd mogłem wiedzieć, że mamy tyle czasu? Zresztą to następny powód. Powiesz im przez radio, żeby się stamtąd zwijali.
Zastanawiałem się przez chwilę. On też nad czymś dumał.
– Nie wiem, czy powinienem… – zaciął się. – Właściwie to ci się do niczego nie przyda… Sam nie mam pojęcia, co z tym zrobić…
– Możesz mówić po ludzku?
Zerknął przez ramię, sprawdzając, jak daleko zawędrował Szyszkowski.
– Jak przeżyję – popatrzył mi twardo w oczy – zapomnisz o tej rozmowie. Może być?
Nie spodobało mi się to. Nie, żebym miał takie problemy z zapominaniem. Czułem po prostu, że trzyma w zanadrzu coś paskudnego.
– A ta skleroza… będzie legalna? Bo jeśli chcesz powiedzieć, że to ty wbijałeś nam cały czas nóż w plecy…
– Wiesz co? Jesteś głupi palant.
– No dobra. Będę milczał jak grób.
Na razie to on milczał. Wciąż się wahał. Albo zbierał ślinę. Odwodnienie robiło swoje, nasze głosy brzmiały jak ze starych płyt.
– W ciężarówce, pod tymi tobołami, schowałem taką jedną część. Kawałek tego zestrzelonego śmigłowca.
Ciągle nie był pewny, czy chce mówić. A ja – czy chcę tego słuchać. Pewnie dlatego żadnego z nas nie przyprawił o zawał nagły okrzyk.
– Leci!
Zalegliśmy na brzuchach. Słaby terkot. Gdzieś między północnym a południowym wschodem. To oznaczało ćwierć horyzontu i potrwało trochę, nim Morawski zatrzymał na czymś lornetkę.
– Ostrożny skurczybyk…
Fakt. Chmura kurzu pojawiła się dokładnie pod słońcem.
– Nie celuj! – Morawski szybko opuścił lornetkę. – Może zobaczyć odblask!
Chwilowo nie zanosiło się na to: do Bukłaka zbliżało się coś mocno przypominającego dziurawy odkurzacz. Uniesione podmuchem drobiny gleby zdawały się w dodatku nie pamiętać o obowiązku opadania na ziemię i widoczność spadała coraz bardziej.
– No, wyłaź… – Jak przez watę słyszałem pomruki Morawskiego. Znalazł małą kałużę cienia i ułożył się w niej z lornetką. – Wystaw tę wredną mordę… Pokaż się, cwaniaczku.
Może mówił za głośno. Śmigłowiec, który leciał tuż nad ziemią, nie dotarł do krawędzi urwiska, gdzie z braku ziemi pod brzuchem powinien stać się lepiej widoczny. Nie musiał. Kotlina była głęboka, ale i rozległa; zaglądanie do środka nie stanowiło problemu.
– Mam sygnał! – usłyszałem podniecony głos Szyszkowskiego.
– Nie strzelaj! Nogi z dupy wyrwę, jak bez rozkazu…!
Czekaliśmy więc. Długo. Pół minuty to dużo, kiedy naprzeciwko wisi najbardziej zabójcza ważka w dziejach planety. Nie zdziwił mnie dobiegający z lewej terkot karabinu maszynowego. Celowniczy i tak długo trzymał nerwy na wodzy.
– Uważaj, Szyszkowski. Może podskoczy wyżej.
Śmigłowiec wykonywał jakiś manewr, raczej energicznie. W takich sytuacjach piloci zwykle starają się zwiększyć wysokość, by nie ryzykować kolizji z ziemią. Gdyby maszyna podniosła się parę metrów wyżej, grom miałby szansę ją dopaść. Ze trzy sekundy lotu, niewiele ognia i dymu, oślepiający pilota kurz… Kto wie?
– Nic z tego. – Pozbawił mnie złudzeń Morawski. – Ułan to to nie jest. Zdaje się, że pokazał nam ogon.
Miał rację. Mobilny gejzer pyłowy ruszył w głąb sawanny.
– Dlaczego… Zobaczył nas? – Ulga walczyła we mnie z zawodem.
– Nas? Jeszcze by tego brakowało… Wukaem go spłoszył.
Zrobiło mi się trochę lżej na duszy. Przynajmniej BRDM przetrwał. Nie stał się wypaloną blaszaną skorupą. Jak star trzeciej drużyny. Jak cysterna. Jak…
Honker?
Już nie było mi lżej.
*
Wąwóz wspinał się pod łagodnym kątem dwudziestu-trzydziestu stopni, za to po bokach przyroda zaszalała, wypychając spod ziemi niemal pionowe skalne ściany. Erozja dała im się we znaki, ale wciąż najbliżej im było do pionu i chcąc się dostać z góry na dno kotliny, należało pomyśleć raczej o spadochronie niż butach z dobrą przyczepnością.
Na szczęście obchodząc Bukłak możliwie blisko krawędzi, w porę się zorientowałem i zszedłem na dół dobre pół kilometra przed zasnutym dymami pobojowiskiem. Szata roślinna – ni to duże krzaki, ni skarłowaciałe drzewa – była tu dość bogata, więc do końca nie potrafiłem wypatrzyć tego, co tak intensywnie kopciło. Może i dobrze. Dwie eksplozje mogły oznaczać dwa kominy, do niedawna będące czołgiem i bojowym wozem piechoty. BRDM przetrwał – ale to akurat żadna pociecha. Z jednym samochodem pancernym przestawaliśmy być pododdziałem zmechanizowanym, a tylko taki miał tu szanse.
Bałem się tego, co zastanę. Zmęczenie dołożyło swoje. Szedłem coraz wolniej. Inna sprawa, że gęstniejący dym też nie ułatwiał marszu. Na szczęście nie byłem kompletnym pesymistą i nie zdjąłem karabinu z pleców, co mogłoby mnie upodobnić do skradającego się partyzanta. Zrozumiałem, że mogło to mieć znaczenie, kiedy zza kolczastych gałęzi wyłonił się nagle ludzki kontur.
– To pan, doktorze?
– Kozłowski? – Bardziej niż po głosie, zidentyfikowałem go po sposobie, w jaki mierzył do mnie z glauberyta. Pistolet maszynowy, nawet taki, zwykle trzyma się oburącz.
– Ostrożnie, tu są miny. Niech pan idzie za mną.
Miałem wrażenie, że zdzielił mnie pałką przez łeb.
– Miny? Tutaj?
– Pójdziemy koleiną. Jak pod czołgiem nie wybuchło…
Poszliśmy. Wolno, bo skał było tu więcej niż gruntu i nawet czterdziestotonowy T-72 nie zostawiał śladów dobrze widocznych w dymie. Na szczęście kilkadziesiąt metrów dalej przejaśniło się trochę. Mimo plątaniny głazów i zarośli mogłem jednym spojrzeniem ogarnąć coś, co było i prawdopodobnie miało się ponownie stać polem bitwy. Kozłowski zaczął tłumaczyć, że nie sprawdzono jeszcze otoczenia wozów i że trzeba uważać. Nie słuchałem. Z niedowierzaniem patrzyłem na rudobrązowy kształt, częściowo przesłonięty okopconą sylwetką bewupa.
– Wszystko w porządku? – Do użytego przez Filipiaka tonu lepiej pasowałyby słowa: „Kto jeszcze umarł w rodzinie?”
– Nnn… tak… mniej więcej. Co to jest?
– A jak pan myśli? – skrzywił się. – UFO? Budka z piwem?
– No… widzę, że czołg. Ale skąd tutaj…?
– Nie mam zielonego pojęcia. Co z wyrzutnią?
Miał słuszniejszą od mojej listę priorytetów. Wziąłem się w garść i przedstawiłem sytuację. Skinął głową i poprowadził mnie ku czarnym jak smoła drzwiom BWP. Wóz wyglądał z tej strony normalnie, ale ta warstwa kopcia nie wzięła się znikąd. Odruchowo wziąłem głęboki oddech.
Otworzył drzwi, a ja powoli, by nie było słychać, wypuściłem powietrze. Żadnych śladów spalenizny, żadnych zwłok. Wóz był pusty. Pomijając żołnierzy, którzy kręcili się, klęli i łomotali żelazem po drugiej stronie wieży, nad otwartym przedziałem silnika.
– Niech to zostanie między nami. – Filipiak przysiadł na progu, zniżył głos. Skinąłem głową i usiadłem obok, kładąc hełm na udzie. – Jak daleko zajdziemy pieszo?
Читать дальше