Wołynow demonstracyjnie wyłączył silnik przed zeskokiem na ziemię.
– Złote – błysnął zębami, demonstrując brudne od smaru dłonie.
– Rozrusznik działa? – zapytał z rozpędu Filipiak po czym skreślił głupie pytanie szybkim machnięciem ręki. – Dobra, nie ma czasu. Bodnar, zbierz parę granatów. Bielski, do mnie!
Przenieśliśmy się we czwórkę za najbliższe skałki. Górującą nad pojazdami część urwiska dało się już ostrzeliwać z beerdeema, a w razie czego celowniczy zenitówki mógł szybko obrócić lufy i dokonać prawdziwej masakry potencjalnych napastników, próbujących wychylać głowy zza wystrzępionej krawędzi, ale ostrożności nigdy za wiele.
– Wejdzie pan tam? – zaczął z marszu Filipiak, wskazując urwisko odpinaną od pasa lornetką.
– Na górę? – Wołynow posłał w górę spojrzenie co najmniej pełne respektu. – Tędy? Sam?
– Ze mną. I tędy, bo trzeba szybko.
Wszyscy trzej patrzyliśmy z niedowierzaniem, jak odpina kamizelkę i pozbywa się nadmiaru oporządzenia.
– To zbyt ryzykowne – powiedziałem cicho. – Jeśli już, odejdźcie ze dwieście metrów w prawo, tam jest chyba…
– Odepchniemy ich teraz albo wcale. – Zaczął upychać magazynki po kieszeniach. – Uchwycimy wylot wąwozu albo zakorkują nas tu na dobre.
Wołynow bez słowa skinął głową i przewiesił karabin przez plecy.
– My też mamy…? – Bielski wolał nie kończyć.
– Tylko ja i major – uspokoił go Filipiak. – Osłaniajcie z dołu. Doktorze…
– Tak?
– Oni mają kupę roboty przy wozie. Poszedłby pan z Ciołkoszem?
Pomyślałem o wąskim skalnym korycie pełnym min i kończącym się na wprost dobrze okopanego kaemu. Jeszcze kilka godzin temu wpakowałbym go w kaftan za pomysł posyłania kogokolwiek w takie miejsce. Nie mnie – kogokolwiek. Ale też byłem zmęczony i też osiągnąłem etap trzymania się życia nie tyle z potrzeby i lęku, co z nawyku.
– Jasne.
*
Coś się poruszyło. Nie nad krawędzią zachodniej ściany Szyjki, której się przyglądałem pół siedząc, pół leżąc, wsparty plecami o jakiś symbolicznej wielkości kamień. Dużo dalej.
Błysk światła na prawo od słońca. I chyba – ale tego już nie byłem pewien – kłębuszek jasnego pyłu. Hen, na linii południowego horyzontu. Przez chwilę serce biło mi szybciej, ale nie trwało to długo. Byłem zbyt znękany pragnieniem, a to coś, czymkolwiek było, pojawiło się o ładnych kilkadziesiąt stopni na zachód od miejsca, gdzie zostawiliśmy Hanusika i tamtych trzech. No i chyba dalej.
Niczego nie słyszałem. Ani kroków Somalijczyków, sunących ukradkiem wzdłuż urwiska, ani wybuchu rakiety na południu. Jedno i drugie niczego nie dowodziło. Unieruchomionego bewupa dzieliły od nas ze cztery kilometry, a ci na górze, jeśli zaryzykowali wypad, na pewno byli ostrożni.
Leżeliśmy we czterech o rzut kamieniem od niewidocznej, trudnej do wskazania linii, za którą kończył się łagodny żleb Szyjki i zaczynała otwarta przestrzeń pofalowanej wyżyny. Ten czwarty nie miał praktycznie głowy, lewego przedramienia i fragmentu łopatki: kule karabinu maszynowego przerobiły je na rozległą plamę krwawych strzępów, otaczających zwłoki w promieniu paru kroków. Wyglądało to paskudnie, ale pozwalało z grubsza określić płaszczyznę, powyżej której kończyło się życie.
Jak na razie ustaliłem jedno: że faktycznie nie przechodzi ona przez wierzchołek kamiennego pagórka. Zanim zalegliśmy, zwracając lufy w tył, zaryzykowałem krótki rzut oka na północ. Znalazłem czubek wzniesienia, nie znalazłem śladów usytuowanego niżej szańca i od razu zanurkowałem ku ziemi. Nikt nie strzelił. Ulokowany wyżej obserwator, jeśli nadal tam był, zamaskował się dobrze i albo mnie przegapił, albo wolał nie zdradzać swej obecności.
Pomyślałem, że mają ten sam problem co my: zbyt szczupłe siły. Blokowali wylot wąwozu i prawdopodobnie nie było stać ich na cokolwiek więcej niż proste blokowanie. Minęło dużo czasu i nic się nie działo, to po pierwsze. A po drugie, ważniejsze: przy poszatkowanych zwłokach Staśki wciąż leżał i karabin, i wykrywacz min, i cała reszta ekwipunku. Nie było za to śladów po wybuchających granatach, co dowodziło, że Somalijczycy nie czuli się na siłach nie tylko podejść i zgarnąć zdobycz, ale choćby zapolować na kryjących się nieco niżej kolegów zabitego. Oznaczało to nieliczną grupę ze skromnym zapasem amunicji.
W grę wchodził chyba łazik klasy naszego honkera, paru ludzi i karabin maszynowy, Sabah przysłał ich tu pewnie dla spokoju sumienia, bez wiary w sens szukania zbiegów w tak nieprawdopodobnym miejscu. Jeśli wiedział o starym polu minowym, to miał po trzykroć rację, ale nawet bez tej wiedzy postąpił mądrze, skreślając Bukłak z listy potencjalnych tras. Ci na górze pewnie do tej pory nie ochłonęli ze zdumienia, wywołanego naszym pojawieniem się. Może dlatego nie strzelali. A może po prostu już ich nie było. Na trzeciorzędne odcinki posyła się trzeciorzędne oddziały, wyposażone w zdezelowane samochody, rakietnice jako substytut radiostacji i butelki z benzyną w zastępstwie granatników. Jeśli trafiliśmy na tego typu grupę-zapchajdziurę, należało oczekiwać, że po pierwszej nieoczekiwanej wymianie strzałów obrońcy Szyjki wyniosą się dyskretnie.
Nie ja jeden miałem wątpliwości, czy aby nie leżymy z nosami w ziemi przed stertą kamieni i garścią rozsypanych łusek. Bodnar zdążył dwa razy przesłać mi za pomocą gestów i mimiki nieme pytanie, dotyczące czegoś, co kryło się za garbem terenu i zwłokami sapera. Przymierzał się do trzeciego, kiedy to usłyszeliśmy.
Łoskot. Stłumiony odległością, ale wyraźny, dzięki czemu szybko wyzbyłem się wątpliwości. Coś oderwało się od stoku i albo po drodze zderzyło z jakimiś występami, albo pociągnęło za sobą lawinę.
Starałem się wmówić sobie, że to nie to, o czym myślę. Dotarliśmy na wyznaczoną rubież wyjątkowo szybko – z braku wykrywacza min łatwiej nam było zdawać się na los, biegnąc – ale przecież trochę to potrwało, no i czekaliśmy już całe wieki. Niemożliwe, żeby tamci dopiero teraz…
Potem znów nic się nie działo. Miałem wrażenie, że z godzinę. Tak naprawdę upłynęły minuty, nim na prawo od wąwozu stuknął pojedynczy wystrzał z beryla i drzemiący czas ruszył z kopyta.
Obróciłem się na brzuch. Zaraz potem puknął granatnik kalibru 40 mm, też z prawej. Kątem oka dostrzegłem siadającego Bodnara i bezruch w miejscu, gdzie powinien się ruszać Ciołkosz. PKM kaprala wypluł oszczędną serię i od razu zamilkł, jakby wystraszony hukiem eksplozji. Granat wybuchł w niecałą sekundę po odpaleniu; to oznaczało strzał z jakichś sześćdziesięciu metrów i niemal pewne trafienie. Ten pierwszy strzał też oddano z bliska: Filipiak i Wołynow dotarli dalej, niż mogliśmy zamarzyć, i być może już wygrali dla nas tę bitwę.
Ruszyliśmy z Bodnarem na kolanach, a potem brzuchach. Pagórek, o którym mówił sierżant, był nim tylko z perspektywy leżącego pod ostrzałem żołnierza – miał może z półtora metra wysokości – ale właśnie dlatego kilka dodatkowych kamieni, które dołożono z boku, urastało w moich oczach do rozmiaru solidnego szańca.
Kiedy go ujrzałem, wirował nad nim potężny obłok poderwanego eksplozją kurzu. Pewnie on nas ocalił.
Kaem Bodnara rozorał serią wierzchołek wzniesienia i dopiero wtedy dostrzegłem niemal niewidoczny przecinek wychylonej zza suchych traw lufy. Obaj z kapralem przypadliśmy twarzami do piachu, a zaraz potem przesłonięte kurzem kupka kamieni zaczęła pruć powietrze nad naszymi karkami całymi stadami wściekłego metalu. Niektóre kule trafiały za nisko, waląc z impetem w ziemię między nami a celowniczym, więc przedpole błyskawicznie utonęło w żółtym tumanie. Bodnar i ci z prawej próbowali się odgryzać, lecz dość szybko dali za wygraną.
Читать дальше