– Ten śmigłowiec… wylądował, tak?
Kliknięcie przełącznika. I słabnące, niskie dudnienie na samej granicy słyszalności.
– Właśnie dlatego do was… to znaczy: próbowałam jeszcze raz was wywołać. Bo to chyba ważne. Oni… nie jestem pewna, ale to wyglądało, jakby… no, po prostu… zgubili rakiety.
– Co ona pierdoli? – warknął Ciołkosz.
– Co znaczy: właśnie dlatego? – Zdobyłem się na spokój. Inna rzecz, że nie byłem aż tak zimnokrwisty, by lepiej sformułować pytanie i wyjaśnić, co mi się nie podoba. A nie podobał mi się fakt, że potrzebowała aż takiej motywacji, by sięgnąć po nadajnik.
Na szczęście zrozumiała.
– To trochę ryzykowne. Musiałam wleźć ciut wyżej. Wiesz, zasięg… Nieważne. Te rakiety są chyba ważne. Zdaje się, że skasowali je na dobre. Zdrowo przywaliły o ziemię.
Miała na tyle przyzwoitości, by wyłączyć się i zwolnić kanał.
– Złaź! – warknąłem. – Ale już!
Cisza. O wiele za długa jak na moje zszargane nerwy.
– Halo? Teraz słychać?
Była równie jak ja przestraszona, ale strach nie ogłupił jej i od razu przeszła na odbiór.
– Słyszymy cię. A ty?
– Słyszę. – Pauza. – Chyba się wygłupiłam z tym drzewem.
Kliknięcie. W radiu, ale nie zdziwiłbym się, gdyby to klikała jakaś ważna część mego serca. Zawał byłby całkiem logiczną konsekwencją tego, co sobie wyobraziłem. Mówiła o skałach, między którymi zaparkowała, więc uznałem, że przypomniała sobie lekcje fizyki i wdrapała się z ukaefką na jedną z nich. To też był powód do warczenia, lecz do zawału jeszcze nie. Ogadeńskie drzewo – już tak.
– Wlazłaś na drzewo? Nogi ci z dupy… Co teraz robią?
– Ten z przodu ogląda rakiety. Drugi siedzi w środku.
Dopiero teraz, nie bez wysiłku, zacząłem wymazywać sprzed oczu obraz przestraszonej ciemnoskórej dziewczyny, kryjącej się za jakimś żałośnie cienkim pniem, i budować wizję stojącej w pobliżu maszyny. Trzysta metrów? Cokolwiek to było, z tej odległości musiało się wydawać ogromne i przerażające. Miałem ochotę nakazać Gabrieli, by wpełzła w najgłębszą norę i nawet nie patrzyła w tamtą stronę.
– O co chodzi z tymi zgubionymi rakietami?
– Nie wiem na pewno, co to jest. Nie wybuchło, więc może i nie… Ale wyglądało jak pakiet pocisków. Lecieli nisko, potem pilot poderwał śmigłowiec, a zaraz potem to coś im odpadło. Ten facet, który wyszedł… No, wygląda na zrezygnowanego. Chyba postawili krzyżyk na tych rurach. Aha, i są raczej wkurzeni. Wrzeszczeli na siebie. Myślałam, że się pobiją.
Z twarzy Ciołkosza poznałem, że nawiedziły nas podobne myśli: o ofiarach stresu, gorączki czy wręcz fatamorgany.
– Dobra, rozumiemy – powiedziałem. – Jak wygląda śmigłowiec?
Nie wyczuła moich intencji. Słychać było, że się stara, lecz były to wyraźnie bezinteresowne starania kogoś, kto usiłuje pomóc, a nie próba budowania własnej wiarygodności.
– Jest wąski i taki… no, kanciasty. Pomalowany w piaskowe plamy. Z przodu ma pod nosem duży karabin albo działko, wiesz, takie obrotowe. Aha, no i nie ma kabiny dla pasażerów. Tylko z przodu taką dla pilotów. Jeden za drugim, ten z tyłu siedzi chyba wyżej. Nie bardzo widać, źle stanęli. Prawie tyłem do mnie.
Umilkła. Może i potrafiła obchodzić się z karabinem, ale o posadę przewodnika po muzeum lotnictwa wojskowego nie powinna się ubiegać. Zresztą podobnie jak ja. Dość rozpaczliwie próbowałem znaleźć pytanie, które pozwoli wykorzystać tę niebywałą okazję i poszerzyć naszą wiedzę o nieuchwytnym jak cień prześladowcy. I chyba miałem je już na końcu języka. Ciołkosz przypomniał o sobie w najmniej stosownym momencie.
– Pani ma karabin, prawda? – Był spokojny i cierpliwie czekał na odpowiedź. A trochę poczekać musiał.
– Mam. – Wyłączyła się natychmiast, bez żadnego komentarza. Ja taki wstrzemięźliwy nie byłem.
– Po co to panu? – Nikt nie nazwałby mego tomu przyjaznym.
– Trzysta kroków to mało – powiedział do mikrofonu, ignorując moje spojrzenie. – Można trafić. Mielibyśmy ich z głowy.
– Ty skurwysynu…
– Ocali pani wielu ludzi. – Mówił szybciej i tylko to zdawało się świadczyć, że nie zapomniał o moim towarzystwie. – Mamy rannych. Nie przeżyją, jeśli ten śmigłowiec będzie nam siedział na karku. To niepowtarzalna…
– Ani się waż! – Złapałem go za rękę, by przypadkiem, lub co gorsza świadomie, nie zwolnił przełącznika. – Zabiją cię! Zostań, gdzie jesteś, i nie próbuj…
Ciołkosz spróbował – wyrwać mi hełmofon. Na szczęście nie znał Gabrieli tak, jak ja ją znałem – a dokładniej: wierzyłem, że znam – i nie rozumiał, że zamierzony efekt być może już osiągnął. Nie odważył się zaryzykować zerwania połączenia, a taki byłby efekt prowadzonej na serio szarpaniny o mikrofon.
– Z czego są boczne szyby takiej kabiny? – Zwolniliśmy przełącznik, no i od razu uraczyła nas tym pytaniem.
– Zapomnij o tym – wywarczałem. Głównie pod jej adresem, ale patrzyłem na sierżanta i nie było w tym ani odrobiny przypadku. – To cholerstwo jest opancerzone od góry do dołu.
Milczała jakiś czas. Mdliło mnie od myśli, że może układać się właśnie w pozycji strzeleckiej.
– Wystarczy trafić tego, który wysiadł. – Zagapiłem się i Ciołkosz natychmiast to wykorzystał. – Sam pilot nic nam nie…
Wyszarpnąłem mu hełmofon. Gładko poszło, nie wyrwaliśmy chyba nawet żadnego przewodu, ale wątła to była pociecha. Zdążył powiedzieć o wiele za dużo.
– Gapa, słyszysz mnie?!
Mogła się nie odezwać nigdy więcej.
– Słyszę.
Oddałbym roczne pobory za prawo zajrzenia jej teraz w twarz. Nad głosem panowała zbyt dobrze.
– Nie strzelaj do niego. Zabicie operatora nic nie da. – Może i była to prawda, ale z równym przekonaniem wbijałbym jej w głowę, że wystrzelanie całej załogi nie poprawi w niczym naszej sytuacji. – Raz strzelisz i jesteś martwa. Nieodwołalnie.
– Druga taka okazja się nie trafi. – Trzeba oddać Ciołkoszowi sprawiedliwość: powiedział to dość cicho, wyraźnie do mnie. Ale oczywiście zwolniłem przycisk, ledwie otworzył usta.
Czekaliśmy. Potem zacząłem się bać. A jeszcze później, nieznośnie późno, radio przemówiło. Męskim głosem.
– Tu Grochulski. Przepraszam, że się wtrącam, ale chyba go namierzyłem. Jest o cztery kilometry na południowy zachód od nas. Chyba… – nie dokończył. – Zniknął. Musiał zejść niżej.
Wyłączył się. Gabriela mogła już mówić swobodnie, ale oczywiście milczała. To nie Grochulski ponosił winę za moje przyspieszone tętno i skręcone strachem kiszki.
Dlaczego startują śmigłowce bojowe? Śmigłowce bojowe wznoszą się, by zabijać. To była pierwsza moja myśl i choć starałem się dorzucić do niej parę innych, pozostała jedyną.
Trzysta metrów, powiedziała. A piloci mają znakomity wzrok. I uczy się ich latami, jak z niego korzystać. Niełatwo wypatrzyć człowieka, który się ukrywa, ale, pomijając snajperów, chyba nikt nie jest w tym równie dobry, jak załogi śmigłowców szturmowych.
Miałem święte prawo się bać.
I przegapić poprzedzony pyknięciem szum w słuchawkach.
– Odleciał. – Przerwa. – Jak mam was szukać?
Strach ustąpił. Na chwilę, ale okazało się, że mój wysychający mózg trzyma się nieźle i jedna chwila chłodnego, nie zniekształconego emocjami analizowania sytuacji w zupełności mu wystarcza.
– Nie szukaj. I nie rozmawiaj z nikim oprócz mnie. Bez odbioru.
Читать дальше