– Czego właściwie chcesz? – przeszedł do sedna Morawski.
– Honker mógłby pojechać po wodę. – Wzmianka o wodzie zasznurowała usta potencjalnym oponentom. – Myślałem o paru zamaskowanych składach gdzieś na trasie odwrotu. Mamy GPS-y, nie będzie problemu z odnalezieniem. A resztę można spróbować przywieźć tutaj.
Oczekiwałem sprzeciwu sierżanta. Błąd. Nie był może orłem taktyki, ale na logistyce się znał. Nie wspominając o tym, że jak my wszyscy, musiał pić, by przetrwać.
– Sprawdź, co z Hanusikiem – zwrócił się nieoczekiwanie do Bielskiego. Plutonowy podniósł się i odszedł. Chyba podobnie jak ja nie zastanawiał się nad związkiem tego rozkazu z całą poprzednią dyskusją.
Morawski okazał się lepszym obserwatorem.
– Chce pan posłać tamtego bewupa zamiast sanitarki?
Ciołkosz uśmiechnął się chytrze pod wąsem.
– Dokładnie.
– A… honker? – zapytałem ostrożnie.
– Bez obaw – rzucił mi kpiące spojrzenie. – Najpierw pojadą po tę pana laleczkę. Nie zostawia się kobiet w potrzebie.
– Pojadą razem?
– Nie mogę posłać cywila z taką samobójczą misją. – Nawet nie próbował udawać, że mówi szczerze i poważnie. – Pani Asmare wróci do nas. Pewnie to pana ucieszy.
Brakowało mi argumentów, mogących wybić mu z głowy ten pomysł.
– Jest jeszcze problem Wołynowa – przypomniał Morawski.
– Jeszcze jest – zgodził się Ciołkosz.
I tym razem nie silił się na udawanie czegokolwiek. Uśmiechał się, trochę mściwie, a trochę szyderczo. Morawski w przeciwieństwie do niego trzymał myśli głęboko pod czaszką.
– Rozumiem – powiedział doskonale nijakim tonem. – Ale odradzam. Miałby pan później cholerne kłopoty.
– Teraz mam kłopoty.
– Z tych możemy się wykaraskać. A jeśli każe go pan zabić…
– Ten skurwysyn mordował naszych, a teraz zepchnął Filipiaka! A to zasrane pole minowe, cała ta idiotyczna trasa przez najgłębszą w okolicy dziurę?! Jechaliśmy według ruskich map! I proszę! Jego szefowie zrobili w chuja Zarębę, a on nas!
– Ktoś widział to spychanie? – Morawski zachował spokój.
– To moja sprawa! Myśli pan, że co: wskażę świadka i potem ktoś go załatwi? Jak Świergockiego, Juszczyka i Wenclorza?! Gówno! Koniec odwracania głowy i udawania, że wszystko gra! Nie wiem, czemu porucznik nie zrobił z tym porządku, ale ja zrobię! Nikt mi nie będzie wbijał noża w plecy!
Wyrzucił nadwyżkę złości i trochę się uspokoił. Morawski odczekał jeszcze chwilę, nim zabrał głos.
– Podejrzewa pan kogoś oprócz Wołynowa?
– Może i tak – burknął Ciołkosz. – Dużo się wydarzyło. Może za dużo jak na jednego kreta.
– Może – zgodził się Morawski. – Ale jeśli jest ktoś jeszcze, tym bardziej nie robiłbym niczego z Wołynowem. I to z paru względów. Załóżmy, że rozstrzela go pan, a ten drugi wykręci następny numer. Nieżyczliwi wyciągną wniosek, że zabił pan nie tego, co trzeba. Sędziom takie wpadki uchodzą bezkarnie, nawet po premii nikt im nie poleci, ale pan głośno za to beknie. Druga sprawa: żywy Wołynow może zacząć mówić. I trzecia: wspólnik w takiej sytuacji próbuje pomóc aresztowanemu albo go uciszyć. Tak czy siak musi się zbliżyć, wykonać ryzykowny manewr. Martwa przynęta nikogo nie skusi. I jeszcze coś. Mam podstawy sądzić, że to nie Wołynow jest kretem. Tym razem cisza trwała dłużej.
– A kto?
– Nie wiem. Ale to nie rosyjska maszyna spadła pod Kasali. Nie ma powodu, by Rosjanie zacierali ślady. Bo to nie ich ślady.
– Pan lubi Wołynowa, prawda? – Gdybym nie wiedział, do czego Lesik zmierza, dałbym się pewnie zwieść jego uśmiechowi dobrodusznego kapłana, zadowolonego z faktu, iż ludzie miłują bliźnich.
– Doktor mówił o szachach. Wołynow to pion stojący w korzystnym dla nas miejscu. Nieważne, czy jest nasz, czy cudzy. Ważne, że póki stoi, mamy z niego pożytek.
– A jeśli to nie pion, tylko figura? Jeśli zbije kogoś z naszych?
– Nie zbije.
– Skąd pan to może wiedzieć?
– Zdobyliśmy wylot wąwozu, a ci ze śmigłowca palcem nie kiwnęli, by wesprzeć słabiutką obronę. Dlaczego? Bo guzik ich obchodzi Sabah i jego ludzie. Filipiak miał rację: to dwie różne wojny.
Mógłbym z nim podyskutować. Przy wylocie Szyjki zastrzeliliśmy parę najwyraźniej zbłąkanych pechowców, mających smar na rękach, ale nie dysponujących już ani samochodem, ani radiostacją. Jechali jakimś rzęchem, popsuł im się, ruszyli pieszo, trafili na nas. Pilot śmigłowca miał prawo nie wiedzieć o ich obecności tutaj, nawet jeśli walczyli pod wspólnym dowództwem. Tyle że, używając niewłaściwych argumentów, Morawski podążał we właściwą stronę i nie miałem zamiaru mu przeszkadzać.
– Dwie różne wojny – powtórzył. – Mogę przyjąć, że Wołynow pracuje dla tych od śmigłowca i iliuszyna. Ale na pewno nie dla Sabaha. Obsługiwał karabin maszynowy. Somalijczycy chyba do nikogo innego tak często nie strzelali. To czysty przypadek, że przeżył. Mógł do nich uciec. Nie uciekł. Wyprowadził z okrążenia tę cholerną ciężarówkę. Wlazł na urwisko ryzykując połamaniem karku. Potem co najmniej pomógł rozwalić gniazdo kaemu, dzięki czemu możemy stąd wyjechać. Niech wam będzie, że jest czyimś agentem. Ale na pewno nie somalijskim. I dopóki mamy na karku tych nieobliczalnych nożowników, nie będzie nam strzelał w plecy. Bo zabijałby własnych obrońców.
– Rannych ktoś zabił – przypomniał Lesik. Niby polemicznym tonem, ale odnotowałem tego „ktosia”.
– Może któryś wiedział za dużo. Może zginęli, bo byli balastem i zmniejszali szanse przeżycia nas wszystkich. A może kret chciał ocalić resztki leków na wypadek, gdyby na niego padło. Nie mówię, że to porządny facet. Albo facetka. – Po tej uwadze majora Ciołkosz posłał mi usatysfakcjonowane spojrzenie. – Mówię tylko, że nie jest samobójcą. I przypominam, że oboje mieli jechać z rannymi. Asmare na mur-beton, ale Wołynow miał prawo podejrzewać, że i jego Filipiak odeśle. Może któreś się przestraszyło i wykończyło rannych. Tak czy siak to jeszcze jeden dowód, że kret nie rwie się do spotkania z Sabahem.
– Chyba że to dziewczyna – mruknął Ciołkosz. – Ona akurat…
Urwał na widok Bielskiego. Mina plutonowego nie wróżyła niczego dobrego. I faktycznie.
– Nie odpowiadają – oznajmił, kucając obok sierżanta. – Jakiś czas temu Andrusiak meldował, że widzą kurz na horyzoncie. Potem już nic.
Przez chwilę nikt nie miał ochoty zabierać głosu.
– Chyba coś byłoby słychać – powiedział wreszcie Morawski niezbyt pewnym głosem. – To nie aż tak daleko. A jest cicho.
– Ale było głośno – przypomniał Bielski. – No i wiatr. Dmucha ledwie co, ale w ich stronę.
Następna przerwa była dłuższa i bardziej uciążliwa. Ponosiliśmy już straty i spadały na nas rozmaite nieszczęścia, ale tym razem było inaczej. I nawet wiedziałem, dlaczego.
Brakowało kogoś, kto po chwili żałobnej ciszy potrafił powiedzieć: „No cóż, w takim razie zrobimy to i to”. Brakowało Filipiaka.
Czekaliśmy na jakiś komentarz Ciołkosza. Nie doczekaliśmy się.
– Chyba musimy wrócić do mojego planu – powiedziałem bez zapału. Nikt nie zaprotestował. Zamknąłem w duchu oczy, by nie widzieć, w co się pakuję, i przeszedłem do konkretów: – Wezmę trochę sprzętu, odszukam honkera i pojadę po wodę.
– Pan? – W Ciołkoszu natychmiast obudziła się czujność. – Niby dlaczego akurat pan?
Czekał na wsparcie. Lesik jednak milczał. Może domyślał się, co powiem.
Читать дальше