Wściekłość eksplodująca w twarzy Ciołkosza uświadomiła mi, że się nie ośmieszyłem. Może nie miałem racji, ale na pewno nie postępowałem głupio.
To nie było radosne odkrycie.
*
– Po co to było? – Morawski był zbyt znużony i zakurzony, by dało się wyczuć jego intencje. Zjawił się tu przed chwilą, zajrzał na ciężarówkę, zamienił dwa słowa z Wołynowem przykutym do pałąka wieży czołgowej, a potem bardziej zwalił się, niż usiadł obok mnie.
– A co miałem zrobić? Ściągnąć ją tutaj?
– Niby czemu nie? – rzucił na pozór niedbale Bielski. Po długich i jak dotąd bezowocnych zmaganiach z układem napędowym bewupa był jeszcze brudniejszy od majora, ale to nie warstewka smaru i potu składała się na maskę kryjącą jego prawdziwe myśli.
– Powiedzmy – uśmiechnąłem się ironicznie – że tam, gdzie jest, może być dla nas bardziej przydatna.
– Bo da dupy Sabahowi i facet o nas zapomni? – Ciołkosz upuścił część złości, którą tłumił w sobie jak kocioł parę.
– Niezupełnie – powiedziałem spokojnie.
– No tak, zapomniałem. To nie jemu ma dawać.
Posłałem mu uśmiech. Łatwo przyszło: im bardziej się wściekał, tym mocniej utwierdzałem się w przekonaniu, że postąpiłem właściwie.
– Tkwimy w tej dziurze i nie wiadomo, kiedy będziemy w stanie wyjechać. A ona jest na górze. I ma tam sprawny wóz.
– Nie powiedziała, że sprawny – popisał się refleksem.
– Wiemy, gdzie jest: o cztery kilometry stąd. Dojechała tam.
– I nie kiwnęła palcem, żeby coś zrobić z tym wszawym śmigłowcem.
– Kiwnęła. Wiemy, że zgubił rakiety. To zasadniczo zmienia układ sił. Nawiasem mówiąc…
– Mogła strzelać – warknął. – I nawet chciała. A pan ją powstrzymał. Nie wiem, czy sąd uzna to za zdradę, ale jak dla mnie…
– Spokojnie, panowie – mruknął Morawski. – Bez wielkich słów.
– Od tej pory nie wolno panu dotknąć radia. – Ciołkosz nawet nie spojrzał w jego stronę.
Przez chwilę nad grupką otaczających nas głazów wisiała ponura cisza. Przerwał ją, bez wielkiego entuzjazmu, Morawski.
– Skoro już o tym mowa… Powinniśmy ustalić kwestię dowodzenia.
– Nie ma nic do ustalania – uprzedził Ciołkosza Bielski. – Sierżant dowodzi, to oczywiste. Jest zastępcą porucznika i automatycznie…
– Nie jestem orłem, jeśli chodzi o regulaminy – przyznał Morawski. – Ale to chyba dotyczy konkretnego pododdziału. A tu mamy do czynienia z dwoma.
– Bez urazy – skrzywił się Ciołkosz – ale to takie teoretyczne pieprzenie. Jeździcie naszymi wozami, w naszych kamizelkach i z naszą bronią. Bez nas bylibyście gromadką trupów. To są fakty. Mój pluton będzie was bronił, ale lepiej od razu sobie wyjaśnijmy: ja tu teraz rządzę. Dokładnie tak, jak mówi regulamin.
– Ostrożnie, sierżancie. – Nie zdołałem się powstrzymać. – Przy współdziałaniu, jeśli wyżsi przełożeni nie zdecydowali inaczej…
– Zdecydowali. Mamy swoje rozkazy – uśmiechnął się mściwie.
– Pan dowodzi – przyznał spokojnie Morawski. Posłałem mu zdziwione spojrzenie. – Choćby ze względów praktycznych lepiej będzie, by piechotą dowodził podoficer piechoty, a nie lekarz czy pilot.
– To prawda – poparł go Lesik.
– Jest tylko jedno „ale” – Morawski zrehabilitował się trochę w moich oczach. – Trzeba być konsekwentnym. Jeśli nie tworzycie z kapitanem Szczebielewiczem jednej grupy, to co prawda nie podlega mu pan, ale i on panu nie bardzo. Musicie współpracować.
Ciołkosz zmagał się przez chwilę z ochotą bycia niekonsekwentnym.
– To nie ja rzucam doktorowi kłody pod nogi – mruknął wreszcie.
– Musi pan zrozumieć kapitana. To jego podwładną chciał pan poświęcić. Pepesza przeciw szturmowemu śmigłowcowi? No i nie robi się czegoś takiego z kobietami.
– Każdego innego też bym… – Utknął z braku stosownego słowa.
– Pan może tak. Ale lekarze widzą to inaczej. Kościół chyba też – Morawski uśmiechnął się nieznacznie. – To byłoby zbliżone do grzechu.
Lesik nie skomentował. Sprawiał wrażenie nieobecnego duchem.
– Chcę, by ją pan wywołał – oznajmił Ciołkosz, spoglądając gdzieś ponad moje ramię. – Ma nasz wóz, a teraz potrzebujemy każdego… Choćby dla Filipiaka – dorzucił w nagłym przypływie natchnienia.
– Mam lepszy pomysł – powiedziałem.
– A ja mam taki – warknął.
– Gra pan w szachy? – Był zbyt zaskoczony, by odpowiedzieć. – Każdy niepotrzebny ruch to krok ku klęsce. Na wojnie jest identycznie.
– To znaczy? – wyręczył Ciołkosza Morawski.
– Co nam da, że dziewczyna tu przyjedzie? Wszyscy honkerem nie uciekniemy. Zyskamy parę rąk do pracy i trzymania karabinu. A koszty? Po pierwsze, wóz może nie dojechać. Polują na nas, wiedzą, gdzie jesteśmy. Sanitarka wjedzie komuś prosto przed lufę. Ale załóżmy, że jej się uda. Co dalej? Ma czekać na górze, aż wywleczemy resztę maszyn? Jasne, każdy wóz może się przydać, ale po cholerę trzymać koło ratunkowe na widoku? Jeśli ruszymy, równie dobrze może dołączyć już w marszu. Ale, prawdę mówiąc, i to byłby zmarnowany ruch.
– Nie gramy w żadne cholerne szachy – wycedził sierżant.
– Pomyślał pan, co będzie, jeśli nie wydostaniemy wozów? Albo stracimy je? – Nie kwapił się z odpowiedzią. – Jej samochód może się okazać naszą jedyną szansą.
– Zaraz, nie rozumiem – zirytował się Bielski. – To w końcu chce pan ją tu ściągnąć czy nie?
– Tu? W żadnym przypadku. Przetrwa tylko z dala od nas. A my, jeśli będziemy musieli uciekać pieszo, przetrwamy tylko pod jednym warunkiem: że po drodze znajdziemy wodę.
– I co: ona ma nas zaprowadzić? – parsknął Ciołkosz. – Bo zna okolicę? Obejdzie się. To nie dziewiętnasty wiek. Na mapie…
– …nie ma źródeł – wszedłem mu w słowo. – Bo i w naturze nie ma. Nigdzie blisko. A do dalekich nie dojdziemy. W każdym razie wszyscy.
– Ameryki pan nie odkrył – mruknął przygaszonym tonem. – Niby po co chłopaki biedzą się przy tym złomie?
Przez chwilę spoglądaliśmy w stronę bewupa. Przypominał wybebeszone cielsko drapieżcy, po którego grzbiecie snują się ospałe mrówki.
– Tu jesteśmy względnie bezpieczni – popatrzyłem mu w oczy. – Ale nawet jeśli uruchomimy każdy z wozów, wyprowadzimy je na górę i żaden nie wpadnie na minę, to pozostaje ten śmigłowiec.
Zastanawiał się przez chwilę.
– Bez rakiet. – Znalazł w końcu poręczny argument.
– Wierzy pan Gabrieli?
Z mojego tonu nie wynikało, że ja nie wierzę, ale i tak udało mi się zrobić na wszystkich wrażenie.
– A ty nie? Myślisz, że kłamała? – zapytał ostrożnie Morawski.
– Mniejsza o mnie. Chodzi o to, czy sierżant wierzy. Bo albo nie, i wtedy musimy przyjąć, że dalej mamy przeciw sobie śmigłowiec z kompletem pocisków, albo tak. A jeśli jej ufamy w kwestii zgubionych rakiet, to musimy przyjąć, że dobrze nam życzy.
– Nie powiedziałem, że jej wierzę – podkreślił Ciołkosz. – Jeśli o tym mowa, to akurat na odwrót.
Widać było, że sprawił sobie niezłą frajdę tym oświadczeniem.
– No to mamy problem. Bo jeśli rakiety są na chodzie, to chyba musimy tu pozostać. Na otwartej przestrzeni bylibyśmy bez szans.
Satysfakcję sierżanta diabli wzięli.
– Bzdura – rzucił odruchowo. – Dojechaliśmy tu i nic się nie stało.
– Bo nie było śmigłowca. Teraz jest.
Mierzył mnie przez chwilę ponurym wzrokiem.
Читать дальше