– Jak się czegoś nie wie, nie zostaje się kłopotliwym świadkiem. – Zawahał się, po czym dodał: – I nie przeżywa się moralnych rozterek.
Nie miałem sił zastanawiać się nad końcówką.
– Nigdy nie wiadomo, ile wie taki świadek. Najprościej… – przeciągnąłem palcem po gardle.
– Miałbyś rację – zdobył się na nikły uśmiech. – Gdyby to była robota facetów z pierwszej ligi. CIA, Rosjanie, Mossad… Ale nie wszyscy dają swoim agentom licencje na zabijanie. No i są jeszcze wykrywacze kłamstw.
Nie zaakcentował ostatniego zdania. Ale było ważne.
– Strzelają do nas z rakiet przeciwczołgowych – zauważyłem. – Myślisz, że stać ich na takie subtelności, jak wykrywacze kłamstw?
– Przypominam, że to tylko moje gdybanie. Tak, myślę że można brać pod uwagę i ten etap. Nawet trzeba. Ci z nas, którzy przeżyją, usłyszą wiele pytań. I od odpowiedzi może zależeć ich dalsze życie.
– Najprościej nie dopuścić, by ktoś przeżył.
– Lubisz proste rozwiązania, co?
– A ty lubisz mówić zagadkami. Może byś tak powiedział wprost, kto twoim zdaniem próbuje nas zabić? I dlaczego.
– Nieświadomi dłużej żyją.
Dałem za wygraną. W gruncie rzeczy powiedział całkiem sporo.
– To się jakoś wiąże z wycieczką po wodę? – westchnąłem.
– Możliwe. To znaczy: na pewno potrzebujemy wody na wypadek pieszego marszu. Ale bardziej chodziło mi o dziewczynę. – Przez chwilę zastanawiał się nad doborem stosownych słów. – Nie możesz jej ufać.
No cóż, znalazł całkiem stosowne.
– Nie ufam. – Brwi Morawskiego powędrowały do góry. – No, co się tak gapisz? Nigdy nie twierdziłem…
Czekał, ale nie dokończyłem. Moja znajomość z Gabrielą Asmare była krótka, jeśli mierzyć zegarkiem, lecz zbyt burzliwa i bogata w emocjonalne zwroty, by słowo „nigdy” nadawało się do jej uczciwego opisu.
– To dlaczego się w to pchasz? – zapytał dziwnie cicho.
– Bo bez tej wody prawdopodobnie zdechniemy.
– I?
Musiałem to komuś powiedzieć. Choćby po to, by powiedzieć sobie.
– Może się w końcu dowiem, czy jest tą wredną, kłamliwą suką. To znaczy… prawie na pewno się dowiem.
– Bo cię zabije albo nie?
– Bo spróbuje albo nie – sprostowałem. – Nie bój się, nie mam zamiaru dla niej umierać. Będę uważał.
– Ale musisz tam iść? – To nie było pytanie, więc nie próbowałem odpowiadać. – Nieźle wpadłeś, szkoda gadać.
Siedzieliśmy przez jakiś czas, smażąc się w słońcu. Niebo było idealnie puste, nawet sępy dały za wygraną i zrobiły sobie sjestę.
– Nie wierzę jej. – Morawski omal nie rozejrzał się na boki, by sprawdzić, czy to naprawdę ja do niego mówię. – Wiem, że kłamie przynajmniej w jednej kwestii. Mówi, że sfałszowała rozkaz Zaręby. Ten o zabraniu jej na pokład sokoła.
– Żartujesz.
– Nie. A problem w tym, że generał mówi coś wręcz przeciwnego.
Wyglądał na zdrowo wstrząśniętego.
– Tylko nie pytaj, o co jej chodziło – dorzuciłem. – Pewnie pogubiła się w swoich krętactwach. Wszyscy dostaliśmy w kość, ciężko się tu myśli bez wody. W każdym razie nie ufam jej ślepo.
– Ale… idziesz?
– Mówiłem ci: potrzebujemy wody. A to jedyna szansa.
Zastanawiał się nad czymś. Pewnie nad skutecznym sposobem przemówienia mi do rozsądku.
– Mogę ci coś doradzić? Tylko się nie śmiej. Mówię serio.
– Mam sobie wybić z głowy ten pomysł?
– Zanim pójdziesz, wywołaj ją przez radio. I powiedz… powiedz, co do niej… – Musiał przerwać i wykonać głęboki wdech. – Powiedz, że ją kochasz. Może cię nie zabije od razu.
*
Od chwili, gdy południowe obrzeża Bukłaka znalazły się za moimi plecami, poruszałem się jak na zajęciach z taktyki: krótkimi skokami. Biegłem kilkadziesiąt metrów, zygzakując przy tym ostro, padałem za wybraną wcześniej osłoną, odczołgiwałem się kawałek i oglądałem przez lornetkę potencjalne kryjówki potencjalnych snajperów. Tych ulokowanych blisko nie powinienem przegapić, a przy strzale z daleka miałbym spore szanse rozminąć się z pociskiem: najlepszy strzelec świata nie może być pewny trafienia w coś, co już po wystrzeleniu pocisku potrafi przemieścić się o pół metra w lewo czy prawo. Inna sprawa, że bardziej niż na życzliwość losu, który decyduje w takich przypadkach, liczyłem na zdrowy rozsądek Sabaha.
Ścigał kolumnę pojazdów i nie miał powodu rozmieszczać samotnych snajperów pośrodku pustkowia.
I faktycznie: kolejne setki metrów pozostawały za mną, a ciszę przerywał jedynie coraz krótszy oddech i coraz cięższe dudnienie butów o ziemię. W którymś momencie niemal przestałem się bać. W trakcie przerw wspomagany szkłami wzrok biegł zaskakująco daleko, nie napotykając żadnych przeszkód, i zdążyłem uwierzyć, że na tym cholernym pustkowiu nie ma po prostu kryjówek zdolnych ukryć człowieka.
Ile warta była ta teoria, przekonałem się w połowie kolejnego skoku. Moje oczy wyłowiły spośród niegodnych wzmianki kępek trawy dopiero drugą koleinę, a mózg zareagował na ów obraz dobre kilkanaście kroków dalej.
Zawróciłem, zwaliłem się tyłkiem obok jakiejś karykatury krzaka i przez chwilę próbowałem podbudować morale stwierdzeniem, że dwie długie na parę kilometrów wstęgi potraktowanej gąsienicami ziemi to jednak nie to samo co przyczajony w zasadzce tubylec. Człowieka na pewno wypatrzyłbym dużo wcześniej.
Może nawet zdążyłbym nie nadepnąć mu na głowę…
Cholerny kraj.
Honkera znalazłem w identycznym stylu: pojawił się w szkłach lornetki w miejscu, które oglądałem wcześniej dwa razy i w którym – dałbym może nie głowę, ale na pewno palec – nie było niczego nienaturalnego. Stał wprawdzie w sąsiedztwie paru zbitych w gromadkę drzewek, były tam kamienie, a teren się obniżał, ale i tak nie chciało mi się wierzyć, kiedy nieforemna bryła przeistoczyła się znienacka w obwieszone kawałkami szmat, przyozdobione gałęziami pudło samochodu.
Przeładowałem karabin i powoli, z bronią na wysokości bioder, ruszyłem w jego stronę.
Ktoś się mocno napracował nad maskowaniem – już tu, na miejscu, dopasowano kolorystykę do barwy tła – ale wóz wyglądał na porzucony. Szedłem, szedłem i szedłem, honker rósł w oczach – i nic. Stał w zagłębieniu, widziałem tylko górną część. To trochę podnosiło na duchu.
Byłem zaledwie o parę kroków od wyłupanego reflektora, kiedy w końcu coś się poruszyło i zza burty wyjrzał kawałek kędzierzawej głowy.
Poderwała się jak pchnięta sprężyną.
– Jesteś?
Nie potrafiłem zgadnąć, co czuje. Jedno było pewne: moje pojawienie się zrobiło na niej wrażenie.
Próbowałem znaleźć odpowiednie słowa. Bez skutku.
– Przyszedłeś. – Wpatrywała się we mnie tak intensywnie, że zabrakło już energii na głośne mówienie. – A gdzie… Jesteś sam?
Sprawiała wrażenie kogoś, kto mówi tylko po to, by nie milczeć. Rozejrzała się. A jej prawa ręka…
– Sam – powiedziałem. Czułem, że fatalnie to rozgrywam. Była za mądra i – jeśli słusznie ją podejrzewałem – zbyt wyrachowana, by robić coś z tą opuszczoną, ukrytą za samochodem ręką. Nawet jeśli faktycznie obciążał ją automat. To nie była pozycja do szybkiego strzału.
Staliśmy jeszcze przez chwilę w całkowitym bezruchu. Potem wykonała pierwszy krok w prawo. Naturalny wstęp do obejścia wozu. Albo poderwania broni do ramienia. To była ta chwila, którą powinienem wykorzystać dla ratowania życia.
Читать дальше