– „MŁ”. Nic ci to nie mówi?
– Tak się składa – rzuciła niezbyt przyjaźnie – że z pilotów znam tylko „RM” i „KO”. A ludzi w ogóle zbyt wielu, żebym…
Urwała nagle.
– No właśnie. – Wziąłem na siebie przykry obowiązek nazywania rzeczy po imieniu. – Problem w tym, że w ogóle szukamy w pamięci. Nie jestem poliglotą, ale nikt inny nawet by nie próbował.
– Myślisz, że to wszystko… cała ta jatka…?
– Nie. Wszędzie trafiają się czarne owce. Polska nie popsuje sobie opinii, jeśli wcześniej czy później wypłynie afera z najemnikami na „Ł” czy „Ś”. Nikt nie byłby tak zszokowany, by tuszować ją, mordując ludzi.
– A jeśli to będzie bardzo konkretny „Ł”?
Zaskoczyła mnie.
– To znaczy… nie bardzo zrozumiałem.
– Jesteśmy w Etiopii, mamy w wozie gnijącą głowę polskiego pilota śmigłowcowego. Proste pytanie: gdzie szukałbyś kogoś, kto go znał?
Przyglądałem jej się z niedowierzaniem. Pewnie z braku lustra. Miała wielkie, poszerzone z przejęcia oczy i mogłem sobie obejrzeć faceta, który właśnie pobił rekord bezmyślności.
– Jasna cholera…
– Nie pokazałeś tego Morawskiemu? Mogę zapytać, dlaczego?
Trzeba przyznać, że nie naciskała. Z kretynami lepiej łagodnie.
– Nie byłem pewien, czy to dobry pomysł.
– Myślałam, że się… że jesteście sobie bliscy.
– Są sprawy, którymi właśnie z bliskimi się nie dzielisz. Żeby im zaoszczędzić zmartwień. Zresztą on chyba też… Zdaje się, że wie więcej, niż mówi. I nie mówi, by mnie nie narażać.
– O co w tym wszystkim chodzi? – zapytała z troską. Potem uruchomiła zmysł telepatii. – A ta apteczka? Jest nadpalona. Też z tego wraku, tak? Wiesz coś jeszcze, prawda? Co tu jest grane?
– Naprawdę nie wiesz?
– Nie wiem. – Westchnęła. – Słuchaj, Jacek: jeśli jestem szpiegiem, to już i tak się dowiedziałam, że ty się dowiedziałeś. Muszę cię zabić tak czy owak. Logiczne? – Skinąłem głową. – To gadaj.
– A jeśli jesteś uczciwa i ta wiedza przysporzy ci kłopotów?
– Zaryzykuję.
– Jeśli jesteś w porządku – zdobyłem się na słaby uśmiech – to nie chcę, żebyś ryzykowała.
Przez chwilę przyglądała mi się z dziwnym wyrazem twarzy.
– Już nic nie rozumiem – poskarżyła się.
– Jedna szczera odpowiedź – poprosiłem. – Ufasz mi? Tak na sto procent? Teraz, jak znalazłaś te rzeczy w raportówce?
Sekunda zwłoki. Potrafiła być szybka.
– Nie. Na sto… nie. Przepraszam.
– A jeśli się przyznam, że to ja jestem pan X, przysłany z Abeby dla zatarcia śladów? Że schowałem do torby wszystko, co mogło nas, ciemne siły, zdekonspirować? A potem nie miałem okazji się tego pozbyć? Co wtedy? – Włożyłem jej karabin w ręce, pomogłem wyraźnie bezwładnym, brązowym palcom zacisnąć się na łożu i kolbie, przytrzymałem je przez chwilę. – Mam dość oglądania się za siebie.
– Zabiłeś kogoś? – Ledwie ją słyszałem.
– Nie. I nie jestem panem X. A ty?
– Jezu… Co mam zrobić, żebyś mi uwierzył? Włożyć dłoń do ognia?
Trzymała już karabin. Powinienem zabrać ręce.
– Wiara to wiara. Przychodzi i jest. Musisz trochę poczekać i być szczera. No i nie kropnąć mnie. – Złagodziłem końcówkę uśmiechem.
– Już ci powiedziałam – mruknęła. – Nie zabiję cię. Nawet… Ostatecznie to już nie moja sprawa. Teraz mój dom jest tutaj. W Etiopii. Co mnie obchodzą porachunki białych ludzi? Zabijajcie się, na zdrowie. Dopóki siebie, a nie mnie, będę lubić tych, którzy są dla mnie dobrzy a nie lubić wrednych. I gówno mnie obchodzi cała reszta. Wiem, że to prymitywne. Jestem prymitywna, wcale tego nie…
Zdjąłem w końcu rękę z jej dłoni. Po to tylko, by koniuszkami palców zamknąć jej usta. Suche, spękane… Teraz także zesztywniałe z wrażenia.
– Wystarczy. – Jeszcze przez chwilę cieszyłem się dotykiem czegoś tak nieskończenie doskonałego w swej formie, po czym opuściłem rękę. – Wskakuj do wozu, czarna egoistko. Musimy jechać i ratować te wredne blade twarze. I nie kłam więcej.
*
– Pusto. – Opuściłem lornetkę. Leżała obok, więc od razu wyciągnęła po nią dłoń. – Daj spokój. Dziesięć minut się gapię.
O dziwo, dała spokój. Wycofała się, najpierw na brzuchu i kolanach, potem w skłonie, do stojącego u stóp wzgórza samochodu. Nie podobał mi się ten nagły atak pokory. I słusznie.
– Pójdę tam – oznajmiła, gdy zszedłem na dół. – Rozejrzę się i…
– Odbiło ci? – Nie skomentowała, chyba że uznać za komentarz zdejmowanie karabinu z pleców. Odczekałem chwilę. Nie zastrzeliła mnie za formułowanie obraźliwych sugestii, ale dopiero kiedy odłożyła beryla na maskę sanitarki, łuski opadły mi z oczu. – Zgłupiałaś do reszty? Chcesz iść bez broni?
– Wezmę automat – wyciągnęła rękę. – Tobie karabin bardziej się przyda. Osłonisz mnie w razie czego. Stąd – podkreśliła.
Zaparkowałem na przeciwstoku o czterysta metrów od najbliższej lepianki. Przy takiej odległości nawet nowiutka pepesza zbliżała się skutecznością do korkowca. Beryl teoretycznie nie i gdyby Gabrieli przyszło umykać z Kasali przed bandą wieśniaków z widłami, pewnie zdołałbym ją uratować. Tyle że nie błysku wideł wypatrywałem przez lornetkę. Groźni byli ludzie z karabinami, a ci zwykle nie paradują po odkrytej przestrzeni. Już samo dostrzeżenie ich między odległymi o pół kilometra opłotkami było nie lada sztuką.
– Nigdzie nie pójdziesz – rzuciłem twardo. Nie opuszczała ręki, uparcie czekając, aż zdejmę przewieszony przez ramię peem. – Jeśli Sabah kogoś tu zostawił, to góra paru ludzi. A przeciw paru ludziom dwie lufy to dużo więcej niż jedna. Ręka cię zaboli.
Demonstracyjnie podparła ją od dołu drugą. Może nawet roześmiałbym się, gdyby nie śmiertelnie poważny wyraz jej twarzy.
– A w ogóle to najlepiej będzie, jeśli ja poja… pójdę – poprawiłem się. Za późno. Nie przegapiła okazji.
– No właśnie. Nie chcę melodramatyzować, ale los całego plutonu wisi na tym złomie. – Trąciła piętą oponę. Traf chciał, że w miejscu, które ktoś wcześniej przestrzelił. Na szczęście dziury w bocznych powierzchniach kół nie szkodzą zbytnio dętkom i dojechaliśmy do Kasali bez konieczności łatania którejkolwiek. – Już raz mi zdechł. To dlatego się zgubiłam. Cud, że udało mi się go uruchomić.
– Przecież mówię, że pójdę pieszo – wzruszyłem ramionami.
– Mogą cię zabić. Jeśli tam są – dodała szybko.
– I dlatego powinienem posłać przodem dziewczynę? – zakpiłem.
– Jestem zbyt cenna, by do mnie strzelać z zasadzki – uśmiechnęła się posępnie. – Mam większe szanse. Nawet gdyby mnie złapali.
– Pieprzenie – rzuciłem ze złością.
– Właśnie – spokojnie skinęła głową. – Pieprzenie. – Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy i gdyby nie upał, przypłaciłbym to solidnym rumieńcem. – Wszyscy faceci myślą tym samym. Tacy już jesteście. A jemu naprawdę na mnie zależało. Nie jest byle kim, ja jestem, a jednak to mnie wybrał. I wypowiedział wojnę ONZ z mojego powodu. To chyba o czymś świadczy, nie uważasz? Założę się, że woli mnie dostać żywą.
Nie mogłem z nią dyskutować. Miała za dużo racji.
– No dobrze – rzuciłem przez zęby. – Idziemy razem.
– Ja idę, wy… – klepnęła nadkole – Czekacie. Dotarło?
– Słuchaj, może Sabah je ci z ręki, ale ja…
– Nie bądź idiotą. Jechaliśmy tu niecałą godzinę. O następną godzinę drogi stąd, góra półtorej, jest Misrak Gashemo. Garnizonu już tam nie ma, ale rebeliantów pewnie też. Jakby co, dojedziesz, weźmiesz wodę i wrócisz do chłopaków.
Читать дальше