– Nie umiesz na leżąco?
Pozwoliłem sobie na krótkie spojrzenie w bok. Miała dziwny wyraz twarz. Cóż, przed chwilą strzelano do niej.
– I zabezpiecz karabin – dorzuciłem.
– Naprawdę musimy pogadać. I to nie na leżąco. Wolałabym, żebyś stał. Przejedź jeszcze kawałek i zatrzymaj.
Musiałbym być głuchy jak pień i odpowiednio niewrażliwy, by uznać to po prostu za prośbę. Choć trzeba przyznać, że starała się nie stawiać sprawy na ostrzu noża: karabin po prostu leżał w poprzek gołych ud. I tylko opierała o niego spocone ręce.
Zatrzymałem honkera kilometr dalej. Ożywczy wiatr, towarzyszący jeździe, przestał chłodzić spocone ciało. Nagle poczułem się brudny, cuchnący i nieszczęśliwy. Kupa nieszczęścia z akcentem na kupę. I z zadatkami na coś jeszcze żałośniejszego. Trupy z natury są żałosne. A trupy idiotów… Wysiadłem. Pepesza została między fotelami. Nie oglądając się za siebie, sięgnąłem po lornetkę i obejrzałem zachodnią część świata, tę, ku której jechaliśmy. Dałem Gabrieli i czas, i okazję. Cokolwiek zamierzała, mogła to zrobić teraz.
– Wzruszający pokaz zaufania.
Odwróciłem się. Stała wsparta pośladami o nadkole. Kciuki wyzywająco zahaczone o kieszenie, karabin zwisający z ramienia. W rozdymającej korpus kamizelce wyglądała jak krucha, umorusana smarkula, która przebrała się za tatę-żołnierza i nieudolnie naśladuje dorosłych.
W oczach – mimo wszystko – też miała coś dziecinnego.
– Nie rozumiem…
– Nie kłam – powiedziała cicho. – Zdziwiłbyś się, ile rzeczy potrafię u ludzi zaakceptować; naprawdę byś się zdziwił. Ale nie trawię łgania w żywe oczy.
– Przepraszam. – Walczyłem przez chwilę z tkwiącym we mnie normalnym członkiem normalnego, zdrowo nieszczerego społeczeństwa, po czym podjąłem jedną z najbardziej męskich decyzji w życiu. – Pomyślałem, że jeśli chcesz mnie kropnąć, to tak będzie lepiej.
– Kropnąć? – Nie wstrząsnąłem nią zbyt mocno. Miała w oczach dziecięce marzenie o naiwności, naiwna jednak nie była.
– Tylko nie mów, że nie wiesz, o czym mówię.
– Myślisz, że chcę cię zabić? – zapytała z pozbawioną domieszek rzeczowością. – Dlaczego?
– Bo może to ty tuszujesz sprawę zestrzelonego śmigłowca. Na upartego możesz nawet współpracować z Sabahem.
– Chyba ci odbiło…
– Nie mówię, że na pewno. Ale okłamałaś mnie.
– To już ustaliliśmy. – Uciekła spojrzeniem z mojej twarzy. – Ten jeden raz. Reszta to prawda. A poza tym…
– Nie ustaliliśmy – spokojnie wszedłem jej w słowo. – W tym problem. Zaręba dał ci ten rozkaz wyjazdu.
– Co?
– Wiem: to nic wielkiego. Ale rozmawiamy o twojej wiarygodności.
Chwilowo nie rozmawialiśmy. Przyglądałem się jej, czekałem na ripostę i próbowałem zrozumieć, dlaczego przypomina ofiarę nokautu.
– Zaraz… chcesz powiedzieć… On tak mówi? Że mnie tu przysłał? To jakieś nieporozumienie. Coś ci się musiało…
– Zapomnij o nieporozumieniu. Któreś z was kłamie, tak to wygląda.
Tym razem przerwa była dłuższa, jak to po drugim nokaucie. Prażyłem się w słońcu, zastanawiając się, czy podniesie się z desek bez podpierania karabinem.
– Ja cię nie okłamałam – powiedziała wreszcie.
– Czyli to Zaręba – podsumowałem niedbale. – No cóż.
– To jakieś… – Miała dość godności, by się nie powtarzać. – Cholera. Jasna, pieprzona, cholerna cholera.
– Ano tak – westchnąłem. – Gówniana sytuacja. Jeśli ci zawadzam, wolałbym zostać zastrzelony już teraz. Po co się męczyć nawzajem.
Twarz Gabrieli pociemniała.
– Jesteś… jesteś głupi, tępy kołek! – Z trudem przepchnęła to przez ściśnięte pasją gardło. – Wsadź to sobie, kretynie!
Jeżeli miałem jakieś złudzenia co do szans skutecznej samoobrony, błyskawicznie mnie ich pozbawiła. Nie tylko zdarła karabin z ramienia, nim w ogóle pomyślałem o kaburze, ale zdążyła cisnąć nim oburącz, uprzedzając skurcz mego żołądka. Zrehabilitowałem się tylko częściowo, łapiąc odbitego od piersi beryla tuż nad ziemią.
– Jezu… Miałaś strzelać, nie łamać mi żebra…
– Wbij sobie w ten durny łeb, że nie jestem żadnym szpiegiem! – krzyknęła. – A jak nawet, to ciebie na pewno nie zabiję! Na pewno! – Odwróciła się i w zastępstwie mojego gardła miażdżyła przez chwilę palcami krawędź drzwiczek. – Kretyn!
Podszedłem bliżej, ale zabrakło mi odwagi, by dotknąć jej zgarbionych pleców. Choć tak naprawdę dotykałbym kevlaru.
– Gapa…
– Spadaj.
Ba, łatwo powiedzieć.
– Oboje jesteśmy wypompowani. Mamy zszargane nerwy.
– Dużo bierzesz za takie głębokie diagnozy?
– Zostawmy to. – Wciąż rozmawiałem z jej karkiem. – Co mi chciałaś powiedzieć? Na stojąco?
Wyprostowała się. Omal nie dostałem po nosie kołnierzem kamizelki. Obróciła się powoli, wyraźnie unikając fizycznego kontaktu ze mną. Też najchętniej bym unikał. Nigdy w życiu nie czułem się tak brudny.
– Właściwie… o tym samym. Tylko w drugą stronę. Długo biedziłem się nad tą zagadką. Jej bliskość rozpraszała.
– To znaczy?
– Mógłbyś się trochę odsunąć?.
– Jasne. – Zrobiłem krok do tyłu. – Nawet ustawić pod wiatr.
Zaczerwieniła się pod swą skórą barwy czekolady. Miałem ochotę odgryźć sobie przynajmniej kawałek języka. „Nie umówiłabym się ze sobą na randkę…” Wieki upłynęły od tamtej rozmowy. I jeszcze więcej potu. Nie tylko mojego. A perfumy z zielonych jabłek skończyły się.
Dziewczyny chyba gorzej znoszą takie rzeczy.
– W tym problem – mruknęła. – W smrodzie. – Nim osłupiałem, porażony jej bezceremonialnością, wyjaśniła: – Coś przebiło folię, odłamek chyba. Trudno było nie wyczuć.
Dodałem dwa do dwóch.
– Moja torba – pokiwałem głową. – Oczywiście zajrzałaś?
Przyglądała mi się długo. Właściwie: prześwietlała wzrokiem.
– Ta scena… wszystkie sceny – poprawiła się. – To gra? Zasłona dymna? Powiedz. Teraz już możesz, to ty masz broń. Muszę wiedzieć.
– Nie.
– Dobra, nie muszę. Nie moja sprawa. Ale co mam…?
– Nie gra – przerwałem. – Naprawdę, szczerze i prostodusznie podejrzewałem cię o… no, o to wszystko. I nadal trochę podejrzewam.
Znów sobie pomilczeliśmy, czasem krzyżując spojrzenia, ale głównie ich unikając.
– Nie wiem, jak ci uwierzyć – powiedziała zaskakująco spokojnie. – Bardzo bym chciała. Dasz mi szansę?
To nie był sarkazm.
– Wziąłem to wszystko w charakterze dowodów.
– Na co?
– No… przecież po to nas posłali. Mieliśmy ustalić…
– Nikt tych twoich dowodów nie widział.
Mądra dziewczyna.
– Zastanawia cię, dlaczego je ukryłem? – Nie skomentowała oczywistości. Rozważyłem wszelkie za i przeciw, odpiąłem kamizelkę, sięgnąłem do kieszeni bluzy. – To znalazłem na resztkach pilota.
Zawahała się – naturalna reakcja, biorąc pod uwagę, w jaki sposób zawarła znajomość z poprzednim właścicielem medalionu – ale wyciągnęła rękę. Nasze palce stykały się o sekundę dłużej, niż było to niezbędne.
– I co z tego? – zapytała po obejrzeniu blaszki z obu stron. – Ten z miga też nie był muzułmaninem. Jeszcze jeden najemnik.
– Napis – podpowiedziałem. Obróciła medalik.
– To tylko inicjały – stwierdziła niepewnie. – Gdyby ktoś podejrzewał konkretną osobę, miałby jakąś korzyść, ale…
Читать дальше