Oderwałem wzrok od przerdzewiałego, porośniętego kępami trawy wraku czołgu T-55, stojącego parę kroków od nas.
– Jest aż tak źle?
– Wjechaliśmy na minę. Gąsienicę da się chyba zesztukować, bez koła też jakoś pojedzie – klepnął blachę – ale nie wiadomo, co z napędem. Rozwaliło bok, silnik się palił, przewody porwane, wszystko pogięte, wylało się sporo paliwa… Nie wiem. Chłopaki próbują.
Był wyczerpany, a umysłu dotyczyło to nie mniej niż mięśni. Mimo wszystko nie przegapiłby chyba czegoś takiego…
– Jacyś ranni? – Odważyłem się w końcu postawić pytanie, dręczące mnie od momentu, gdy ujrzałem dym na północy. O zabitych nie pytałem. Zabici przestali być problemem. Cholernie daleko zaszliśmy.
– Żadnych. Mieliśmy szczęście w nieszczęściu. Coś się schrzaniło w systemie przeciwpożarowym, nie zaskoczył od razu. Dymu jak stąd do Stargardu, beerdeem stanął i akurat wtedy przyleciała rakieta. Wpakowali ją w sam środek tego złomu – wskazał przerdzewiały wrak czołgu. – Osłonił nas. Zresztą może w niego mierzyli. – Nie musiał mi tłumaczyć, że upaprany smarem i piaskiem, niegdyś biały, a teraz po prostu brudny T-72 wygląda podobnie. – Potem nikt nie strzelał, więc rzuciłem parę świec, spuściliśmy trochę ropy, podpaliliśmy… Z daleka można uznać, że zdrowo nam się dostało. Dlatego nie kazałem strzelać Drabowiczowi. Może facet nas zlekceważy i podleci bliżej, wystawi się…
– Nie wiem – mruknąłem. – Ostrożny jest. Strzelał do nas… zaraz… cztery razy, a nikt go w zasadzie nie widział.
– Też dobrze – powiedział bez wielkiego przekonania. – Z daleka nie wystrzela piechurów do nogi. Paru może tak, ale nie wszystkich.
Jeszcze parę dni temu raczej odgryzłby sobie język, niż powiedział coś takiego. Jego ambicje topniały szybciej niż ludzie i sprzęt.
– Dokąd mielibyśmy dojść? – zapytałem ponuro.
– Do Kasali. To najbliższe miejsce z wodą.
– A ile mamy do Kasali? – Nie wiedziałem, że nazwa geograficzna potrafi tak kaleczyć. Nagle wszystko wróciło: jej śmiech, suknia w grochy, zapach jabłek…
– Czterdzieści.
– Połowa ludzi by padła.
Miał dość przyzwoitości, by nie odpowiedzieć od razu.
– Ale połowa dojdzie.
Pomyślałem, że ma prawo widzieć to w ten sposób. Był dowódcą.
– To już postanowione? – zapytałem z rezygnacją.
– Nie. – Pozwolił mi nacieszyć się myślą, że nie będę musiał już teraz wlec się na obolałych nogach do miejsca, które obiecałem sobie omijać szerokim łukiem. – Poczekamy, co powiedzą mechanicy. I saperzy.
– A, tak – przypomniałem sobie. – Miny. Co z nimi?
Za naszymi plecami żołnierze pobrzękiwali niemrawo narzędziami, któryś klął pod nosem. Nie zanosiło się na szybki odjazd.
– Dobrze się pan czuje? – zmarszczył brwi.
– A wyglądam? – parsknąłem gorzko. – Ktoś z nas wygląda?
– Chodzi mi… Sprawia pan wrażenie, jakby się tym wszystkim nie przejmował.
– Nie bardzo rozumiem. Robię coś nie tak?
Milczał dość długo. I nic dziwnego.
– Jeśli teraz pan skłamie, a ja się o tym dowiem… teraz czy kiedyś, obojętne… Będzie pan żywym trupem.
Nie wstrząsnął mną, choć powinien.
– Co chce pan wiedzieć? – wzruszyłem ramionami.
– Znał ją pan wcześniej? Coś was łączyło?
Dopiero teraz udało mu się wywołać u mnie lekki szczękościsk. Rozdrapywanie ran to świetny sposób na wyrywanie kogoś z apatii.
– Po co to panu? – warknąłem.
– Ja nie żartuję – rzucił mi wyzywające spojrzenie. – Wróciliśmy do punktu wyjścia. Śmigłowiec. Od niego się zaczęło. Ktoś zaczął mordować mi ludzi. Jeśli to ona, mamy ją z głowy. Ale jeśli nie…
– Nie. Nie ona.
Szczebielewicz, pies ogrodnika. Chciałbym mieć ułamek tej pewności na własny użytek.
– Muszę wiedzieć, co między wami było – powiedział spokojnie. – Pan nie jest obiektywny. I ostrzegam: jeżeli coś pan ukrywa…
– Rozstrzela mnie pan? – Szarpnąłem suwak kamizelki, odsłoniłem pierś melodramatycznym gestem, zrywając się na równe nogi. – Proszę! To nie pana zasrany interes, co między nami było!
– Dowodzę tutaj. – Też wstał, choć jakby z ociąganiem.
– Ale nie mną!
– Dopóki jedzie pan z nami, dotyczy to pana w takim samym…
– Więc się wypisuję z tej wycieczki! – Zerwałem hełm z głowy, ciskając nim w najbliższe zarośla. – Lekką ręką skreśla pan sanitarki, to i lekarza…
Fala sprężonego powietrza wtłoczyła mi w usta końcówkę zdania, a mną samym rzuciła o ziemię. Huknęło przeraźliwie, Filipiak grzmotnął o drzwi tak, że omal ich nie wyłamał, dwóch mechaników zmiotło z wozu, a trzeciego wrzuciło do otwartej studni przedziału silnikowego.
Zbieraliśmy się ze ćwierć minuty. O dziwo, obeszło się bez większych strat. Nawet Wyka, kierowca bewupa, wykpił się lekko rozciętym czołem, co przy nurkowaniu głową w dół na pełnej kantów bryle metalu, jaką jest silnik, należało uznać za mały cud.
– Zmarnował pan dobry hełm – wymamrotał Filipiak. Stał trzymając się drzwiczek i sprawdzał, czy nadal ma głowę na końcu szyi.
– To nie rakieta? – Nie było żadnej zapowiedzi, ale niektóre rakiety latają szybciej od dźwięku.
– Musiał pan trafić prościutko w zapalnik. – Krzywiąc się, zostawił głowę w spokoju i zaczął rozcierać łokieć. – Przeciwczołgowa. Muszą być cholernie skorodowane, skoro od takiego puknięcia…
– Skorodowane?
– A myśli pan, że co to jest? – wskazał wrak T-55. – Pamiątki po wojnie ogadeńskiej. Wiedziałem, że czołg, ale wygląda na to, że i pole.
Zaklął pod nosem i odszedł, uważnie patrząc pod nogi. Miny okazały się groźniejsze, niż zakładał, i Gabriela Asmare spadła automatycznie na dalsze miejsce jego listy zmartwień.
Zazdrościłem mu jak cholera.
*
Samuraj dowlókł się do nas w południe. Dokładniej: do miejsca, gdzie płaskie dno Bukłaka zaczynało się wznosić. Agnieszka nie próbowała jechać dalej, co miało swą wymowę, jeśli się widziało, w jakim stylu pokonała następne kilkadziesiąt metrów na własnych nogach. Mim odgrywający tragarza fortepianów – tak mi się skojarzyła. W porównaniu z nią brudny od krwi, kurzu i smaru Olszan, sunący naprzód wyraźnym zygzakiem, prezentował się świeżo i dziarsko.
Wylazłem ze swej nory pod zadem T-55. Pod czołgiem było chłodniej, ale leżałem przy karabinie maszynowym sam jak palec i za każdym razem, kiedy nie myślałem o wodzie, łapałem się na myśleniu o Gabrieli. Z dwojga złego wolałem słońce, ludzi i rozmowę.
– Jesteście. – Nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy.
– Przyznaję bez bicia: nie spieszyliśmy się. – Olszan, krzywiąc się, pomógł Agnieszce usiąść po ocienionej stronie czołgu. – Przywilej cywila. Można się bezkarnie czaić po kątach.
– Niech go pan nie słucha. – Wielogórska posłała mu blady i ciepły zarazem uśmiech. – Wóz strasznie znosi, praktycznie nadaje się tylko do jazdy po rondzie. I musieliśmy robić przerwy, żeby studzić silnik.
– W porządku. – Popatrzyłem na brunatny od zakrzepłej krwi przód koszuli Olszana. – Nikt nie ma o nic pretensji.
– Myślałem, że to koniec. – Usiadł, osłonił powiekami oczy i skryty w nich ból. – Nie rozumiem, czemu nie przyleciał nas dobić.
– Widział go pan?
– Właściwie nie. Coś mi mignęło w chmurze pyłu.
– Czyli nadal nie wiemy, co to jest?
Читать дальше