– No więc to był zapalnik czasowy – wzruszyłem ramionami. – Bo ja ich nie zabiłem, a nikt inny nie mógł.
Milczałem jakiś czas. Potem zacząłem z innej beczki.
– Urbański nie żył, kiedy nas wysyłali. Nie byłem tu do niczego potrzebny. Jola też nie była. Lesik był podwójnie niepotrzebny: do lekko rannych nigdy nie bierze się księdza.
– Ktoś mówił, że to lekka rana? – zmarszczyła brwi.
– Wprost? Nie. Ale do ciężkich wysyła się ekipę w trybie alarmowym, w środku nocy, biegiem. Nas nikt nie poganiał. Nie było informacji o stanie Urbańskiego. Im cięższy przypadek, tym więcej wiadomo, nim jeszcze lekarz wsiądzie do karetki. A tutaj nic. Przez myśl mi nie przeszło, że to coś poważniejszego niż złamana noga.
– Do czego pan zmierza?
– Zanetti był mało potrzebny – dokończyłem wyliczankę. – Wołynow był mało potrzebny. Tak naprawdę powinien tu przylecieć sokół z pilotami i nikim więcej.
– Gabriela też była niepotrzebna – przypomniała.
– Zgadza się.
– Posłali was, by ukryć w tym tłumie kreta?
– Właśnie.
Popatrzyła na mnie z wyrzutem.
– Mógł mi pan to wcześniej powiedzieć.
– Nie mogłem – skrzywiłem się, dotykając potylicy. – Nie ma to jak pałą w łeb. Dopiero teraz mi się rozjaśniło. Przez ten pogrzeb. Skurczybyk doskonale wykorzystał okazję. Ma rannych z głowy, alibi i Szczebielewicza w roli głównego podejrzanego. A wszystko dzięki temu, że umiejętnie wmieszał się w tłum.
Zastanawiała się przez chwilę.
– Jeśli ma pan rację, łatwo będzie znaleźć głównego winowajcę. To ten, który skompletował waszą ekipę.
– Znaleźć? Może. Ale udowodnić cokolwiek… Zakładając oczywiście, że będzie komu. – Uniosła pytająco brwi. – W drogę wyprawił nas oficer dyżurny. A jeśli nie dożyje dochodzenia? – Jej twarz znieruchomiała. – Co, zaskoczona? Mówimy o grubej aferze szytej grubymi nićmi. Główny winowajca wcale nie musiał kompletować ekipy. Mógł to zlecić podwładnemu, a potem podwładnego usunąć. Niby czemu nie? Doliczyłem się dwudziestu pięciu zabitych. Jeden więcej już nie stanowi różnicy.
– To kompletna paranoja – poskarżyła się. – Mam wrażenie, że oboje uwaliliśmy się w trupa. Albo nawąchaliśmy nieświeżego kleju.
– Mnie nawet urwał się film – uśmiechnąłem się gorzko. – Ale najgorsze, że nie widzę motywów. Jakiegoś sensu. Ludzie to nie problem: każdego można kupić. Cały ten bajzel w sztabie może być robotą jednego sprytnego i łasego na pieniądze faceta. W oenzetowskim kontyngencie coś takiego jak kontrwywiad nie istnieje. Hulaj dusza, piekła nie ma. Nawet dobrze ulokowany podoficer mógł tak namieszać. Pytanie: po co?
– Żeby zatuszować lewy handel śmigłowcami? – podsunęła.
– To pani jest dziennikarką. Wydrukowalibyście taką historię? W poważnej gazecie? – Wahała się parę sekund, po czym energicznie pokręciła głową. – No właśnie. Bezsens. To tak, jakby puścić bąka w salonie i dla zatarcia złego wrażenia wystrzelać wszystkich obecnych. Rosjanom aż tak nie zależy na opinii, a Amerykanom zależy za bardzo. Nie poszliby na takie ryzyko. Inni nie wchodzą w rachubę: albo z braku dalekosiężnych rakiet, albo z braku śmigłowców na handel. Poza tym to cholerstwo najwyraźniej lata w barwach muzułmańskich rebeliantów. Czyli, pośrednio, al Kaidy i bin Ladena. Niech mi pani pokaże poważną firmę, która sprzedałaby im choć śrubkę. Przed jedenastym września… może. Ale dziś?
– Więc co? To robota maniaka? Ktoś morduje, bo lubi?
– Nie wiem – westchnąłem ciężko. – A pani? Udało się kogoś skreślić z listy potencjalnych zabójców? – Zawahała się, po czym wolno, lecz zdecydowanie pokręciła głową. – Nikogo? A… choćby Lesik?
– Znał Mengeszę. – Poczułem, jak brwi wędrują mi na czoło. – Mówi, że słabo, ale nie mógł się wyprzeć. Rozmawiali zaraz po lądowaniu. Pytałam o to. Podobno Mengesza pracował dla Caritas i tam się zetknęli.
– Nie przepadam za Lesikiem – wyznałem szczerze. – Ale akurat jego jednego bym skreślił.
– Ja nie. Mengeszę ktoś ewidentnie zwerbował już tu, na miejscu. Dziwnie szybko. Albo forsa była duża, albo się znali. To po pierwsze. A po drugie… Chodzi mi po głowie artykuł o ludziach z organizacji humanitarnych. Jak gospodarują darami, z czego żyją. Trafiłam tu na ślady paru ciężarówek, których zawartość ulotniła się w dziwny sposób. Może to po prostu bałagan, ale może wierzchołek nieładnej góry lodowej. Niektóre ładunki były całkiem cenne. A Lesik jest tu jednym z dwóch głównych koordynatorów od pomocy humanitarnej. Teoretycznie może mieć na sumieniu niejeden szwindel.
– Pocieszyła mnie pani – rzuciłem z goryczą.
– O Wołynowie i Gabrieli wolę nie mówić, tak bardzo są podejrzani. Jola kręci się po wszelkich możliwych imprezach z udziałem VIP-ów z kontyngentu, a więc i tutejszych ważniaków, no i lata śmigłowcem sanitarnym. Inaczej mówiąc: może znać niejednego i pracować jako wygodny łącznik. Wiem, że to naciągane, ale… W gruncie rzeczy nikogo z waszej siódemki nie można wykluczyć.
– Nawet Krzyśka? – zapytałem cicho.
– Korzysta nie tylko ze mnie – uśmiechnęła się lekko. – Także z mojej pasty, szczoteczki, chusteczek itede. – Przyglądałem jej się bez cienia zrozumienia. – Mam taką blaszaną walizkę na cenniejsze rzeczy. Paszport, karty, gotówka… Zamykana na szyfr. Ktoś się do niej włamał. Dość brutalnie. Znalazłam ją całkiem wybebeszoną.
– Co? – Udało jej się: zaskoczyła mnie.
– Sprawdzałam, kto z was mógł to zrobić. Wyszło, że prawie każdy, ale najbardziej Lesik. A Krzysiek nie miał powodu. Parę razy zostawiałam go przy otwartej walizce.
– Nie bardzo rozumiem, co ma do rzeczy…
– Film – przerwała mi. – Zrobiłam zdjęcie tego śmigłowca.
Natychmiast rozjaśniło mi się w głowie. Nie było to olśnienie z gatunku radosnych.
– Znalazł?
– Wyglądam na blondynkę? – poklepała się z dumą po kieszeni.
– Nie oddała go pani Filipiakowi?!
– Od razu widać, że nie jest pan dziennikarzem. A poza tym w jego kieszeń częściej celują. Ja głównie dekuję się na tyłach.
Zastanawiałem się nad tym przez chwilę. O dziesiątki godzin za późno – pewnie dlatego byłem zły.
– Nie maluje pani czasem włosów? – warknąłem. Uniosła brwi, wyraźnie zbita z tropu. – Przecież jeśli ten skurwysyn wie o filmie i zaczął go szukać na chama… Co, nie rozumie pani?
– Rozumiem – powiedziała spokojnie. – Nie chodzę sama nigdzie, gdzie można by mnie wybebeszyć jak moją walizkę.
– Guzik pani rozumie. To zaszło o wiele dalej. Nie da się już zatuszować sprawy. Można tylko wybić prokuratorowi broń z ręki. A dla prokuratora gołe zdjęcie, choćby i idealnej jakości, nic nie znaczy. W załączniku musi mieć jeszcze autora, który zezna przed sądem, gdzie i kiedy je zrobił. – Jej twarz znieruchomiała. – Dekowanie się na tyłach może nie wystarczyć. Zabić tu kogoś i przeszukać trupa to problem, ale tylko zabić… Zdobyczna broń, strzał z daleka i po sprawie.
– Zdobyczna?
– Filipiak ma wojnę na głowie, ale wydłubać ze zwłok kulę to niewielki problem. Morderca nie użyje własnego karabinu.
Oswajała się przez chwilę ze swą nową rolą zwierzyny łownej.
– Będę uważać – obiecała w końcu. – Zresztą Krzysiek już teraz… Nawet wysikać się nie mogę sama. Cholera – zaklęła. – Też musiał na to wpaść. Tylko mi, drań, słowa nie pisnął. Zabiję go.
Читать дальше