– A granat? Albo kula?
– Ty miałeś przeżyć. Musiał cię stuknąć, a skoro już stuknął, nie było sensu hałasować.
– Lubi mnie?
– Twoje umiejętności. Każdy może potrzebować lekarza. – Przerwała na chwilę. – Przy okazji… pamiętaj o tym. W razie czego… Sabah też cię nie zabije. Przydałby mu się lekarz.
– Namawiasz mnie do zmiany barw klubowych?
– Powiedziałam: „W razie czego”. Gdybyś zastanawiał się, co zrobić z ostatnią kulą.
– Ostatnia jest zarezerwowana dla ciebie? To nadal aktualne?
– A coś się zmieniło? – rzuciła wyzywająco.
– Trochę mniej sobie ufamy.
– Ciągle wierzę, że mnie dobijesz, a nie zabijesz.
Po raz pierwszy odczułem tak wyraźnie, że słońce zaszło już jakiś czas temu. Po plecach przebiegło coś przypominającego dreszcz.
Strzelić jej w głowę? Zamknąć tę sprawę raz na zawsze? Zapomnieć?
– Nie będzie takiej potrzeby – rzuciłem sucho.
– Nie wykręcaj się. Mogę na ciebie liczyć?
– Pojedziesz pod pancerzem. Nic ci się nie stanie.
– Nie rozmawiaj ze mną jak polityk z wyborcą.
– Chciałem tylko powiedzieć, że ryzyko jest… no, mniejsze.
– Przecież nie histeryzuję. Pytam tylko, czy w razie czego zrobisz dla mnie to, co dla tamtego palonego chłopca. Jeśli zmądrzałeś, to mnie uprzedź. Chcę wiedzieć, na czym stoję.
– Możesz na mnie liczyć – mruknąłem.
– No i fajnie. – Podniosła się, otrzepała szorty. – A jakby co… Nie wspominaj mnie źle. Niczego przeciw wam nie zrobiłam. A ciebie naprawdę lubię. Idę pozbierać rzeczy.
Zanurkowała w czerń, nim uświadomiłem sobie, co powiedziała.
*
Następne gołe białe nogi na obrzeżu okopu. Nie powiem, że dreszcz przeszedł mi po plecach – dookoła pogrążony w ciemności obóz aż tętnił życiem – ale trochę nieswojo się jednak poczułem. Głowa nadal bolała jak diabli, a na rękach miałem rude od krwi błoto.
– Znalazł pan coś?
Usiadła bokiem na którymś z poharatanych worków przedpiersia. Albo zanosiło się na dłuższą rozmowę, albo oszczędzała kręgosłup: siatka wisiała tu nisko, wymuszając głęboki skłon.
– Co miałbym znaleźć? – Dźwignąłem się z kolan.
– Nie wiem. Coś. Czegoś pan przecież szuka.
Nie była tego pewna w stu procentach. Mogłem się łatwo wyłgać: oprócz rannych zostawiłem tu trochę medykamentów i miałem święte prawo grzebać teraz w resztkach, próbując uratować jakąś igłę czy tabletkę.
– Szukałem.
– I co?
– Tutaj? Nic. Sieczka.
Ustawiłem lampę tak, by oświetlała dno okopu, ale trudno było przegapić rozbłysk w jej oczach.
– A tam? – podchwyciła.
– Tam?
– Oglądał pan ciała. Widziałam – dorzuciła na wszelki wypadek.
– Ładnie to tak kogoś śledzić? A gdybym szedł za potrzebą?
– Ale pan poszedł dalej. Na cmentarz. I wcale pana nie śledzę. Chciałam pogadać i akurat… Coś nie pasuje? Długo pan ich oglądał.
– O czym chciała pani pogadać?
Zastanawiała się przez chwilę, marszcząc brwi.
– Filipiak zlecił mi… no, coś w rodzaju śledztwa. – Uśmiechnęła się blado. – On nie ma czasu, a ja trochę się na tym znam.
– Na zadawaniu pytań różnym łobuzom, którzy lubią kręcić? – odwzajemniłem uśmiech. – Posłom, przykładowo?
– Wiem, że to nie to samo – przyznała. – Ale ja jedna nie mam nic lepszego do roboty. No i nie jestem podejrzana. Filipiak jest pewien, że to któreś z was. Jakiś „sokolnik”.
– Chyba ma rację – przyznałem bez zapału. – No i co? Doszła pani do jakichś wniosków?
– Czego pan szukał na cmentarzu? – Przyglądała mi się, mrużąc oczy. Może ustawiłem lampę w niewłaściwym miejscu, a może próbowała dać do mi zrozumienia, że czas żartów się skończył. – Wziął pan saperkę.
Było ciemno i wsadzona za pasek nie rzucała się w oczy. Miała prawo do triumfalnej nuty w głosie. Przyłapała mnie. Chyba ona jedna.
– Bałem się, że już ich zakopali. – Zawahałem się i dorzuciłem: – Zastanawiałem się też nad Pawlikiewiczem. A jego zakopali na pewno.
Przestała mrużyć oczy: trudno to łączyć z unoszeniem brwi.
– Tym… pierwszym?
– Drugim – poprawiłem. – Pierwszy był Urbański. Wiem – nie dopuściłem jej do głosu. – Mówi pani o pomordowanych. Ale Urbański zmarł dużo wcześniej i to jest ważne. Nasz kret miał dostatecznie dużo czasu, by się przygotować. Filipiak powiedział pani o pistolecie?
– Tym małym, prawdopodobnie z tłumikiem?
– Myślałem, czy nie wydłubać kuli z ciała i nie porównać. Ale w tej chwili to nic nie da. A o piwie mówił? – Skinęła głową. – Nie udowodnię tego, ale myślę, że morderca wystarał się o jeszcze jeden gadżet. Jak się nie da kogoś usunąć z drogi metodą usypiania czy cichego strzału w głowę, to co pozostaje? Ogląda pani filmy sensacyjne?
– Nóż? – rzuciła niepewnie.
– Nie. Chociaż Świergockiego faktycznie zasztyletowano.
Przyglądała mi się przez chwilę tępo, najwyraźniej nie przyjmując do wiadomości tego, co powiedziałem. W końcu jednak musiała.
– Proszę? – Głos lekko jej drżał.
– Wewnątrz ma poranione wargi. – Podniosłem dłoń i przycisnąłem na chwilę do jej ust. Nie cofnęła głowy. – Był słaby, ale krzyczeć mógł. Nie da się szybko ogłuszyć leżącego skarpetą z piaskiem, jak mnie, a kolba czy kamień zostawiają ślady. Zabójca usiadł więc na nim, zatkał usta i wsadził nóż między żebra. Świergocki próbował wzywać pomocy – to wtedy pokaleczył wargi o zęby.
– Zarżnął go? – Nawet w świetle lampy naftowej widziałem, jak bardzo zbladła. – Nożem? A wybuchy?
– Cholerny z niego ryzykant. Albo z niej – dodałem w przypływie uczciwości. – Ale ten numer z granatami to już lekkie przegięcie. Niech pani pomyśli: ledwie sześć podejrzanych osób. Wystarczyło, by pięć pozostałych miało alibi na te kilkadziesiąt sekund.
– Sześć? – Była wstrząśnięta, lecz wyraźnie nie odebrało jej to zdolności logicznego myślenia.
– Siebie nie liczę – przyznałem. – Ale dobrze: niech będzie siedem. Teoretycznie mogłem to zrobić. Durna metoda jak na lekarza, ale przyjmijmy, że też jestem podejrzany.
– Jest pan – mruknęła bez zapału. – Bez urazy.
– Bez urazy – zgodziłem się. – Ja też brałem panią pod uwagę.
– Mnie? – Była zbyt zaskoczona, by poczuć się dotknięta.
– Ale Filipiak ma rację: to ktoś, kto przyleciał sokołem. Już po fakcie, gdy tamten śmigłowiec spadł i trzeba było posprzątać. Pani przyjechała tu z wojskiem, wcześniej, czyli jest pani czysta.
– Miło słyszeć.
– Nawet jeśli było ich dwóch albo dwoje… albo dwie – dorzuciłem w przypływie natchnienia – to mieli solidny orzech do zgryzienia.
– Dwie? – Znów udało mi się przyprawić ją o lekki wstrząs. Uśmiechnąłem się bez odrobiny radości.
– Niby czemu nie? Tak jawnie się nie znoszą, że byłyby idealnymi partnerkami. Zero podejrzeń o współpracę. Ale nie o tym chciałem… Ktokolwiek to robi, ze mną włącznie, na jedno musi uważać: by nie dało się precyzyjnie ustalić czasu kolejnego ataku. Dopóki nie wiemy, kiedy zabija, nie sposób stwierdzić, kto odpada z kręgu podejrzanych.
– Pogubiłam się – wyznała szczerze.
– Te granaty – skinąłem dłonią, wskazując przemielone podwójną eksplozją dno okopu. – Fatalny pomysł. Wiadomo co do sekundy, kiedy. Nic prostszego, jak wypytać świadków i sprawdzić, kto ma alibi.
Читать дальше