Pomyślałem, że dobrze byłoby móc ją objąć. Chociaż na chwilę.
– Powiedziałem, że ci nie wierzę. Nie mówiłem, że sprawia mi to przyjemność. Nie myl tych dwóch rzeczy. To cholerna różnica.
Powtarzałem sobie w duchu, że dobrze robię. Logika była po mojej stronie. Jeśli ktoś ma logikę w pogardzie, jest idiotą, a z idiotą nie ma sensu się wiązać. Długie nogi i zgrabny tyłek to nie wszystko. Żeby w ogóle przebrnęła przez pierwsze sito, musi udowodnić, że potrafi rozsądnie myśleć.
Powtarzanie w duchu skutkowało. Udało mi się powstrzymać odruch padania na kolana i odszczekiwania wszystkiego, co powiedziałem. Inna sprawa, że nie przetrzymała mnie długo.
– Cholerna? – zapytała cichutko.
– Cholernie cholerna. Albo jeszcze bardziej.
Siedziała z opuszczoną głową, w roztargnieniu masując podrapane kolano.
– Dlaczego mi to mówisz? – Nie patrzyła na mnie, utkwiła wzrok w szachownicy naszych butów. Ciasno tam było, ale żaden kamasz piaskowej barwy nie stykał się z żadnym poszarzałym adidasem.
– Chciałaś szczerej rozmowy.
– I to ci wystarcza? Ktoś mówi: pogadajmy szczerze, a ty zaczynasz uczciwą spowiedź? Nie rozśmieszaj mnie.
– Nie wyglądasz na rozśmieszoną. – Nie skomentowała. – Możemy w każdej chwili skończyć. Zmień po prostu temat. Powiedz coś… bo ja wiem?… o pogodzie.
Rozważyła tę propozycję.
– Dzięki, ale nie. Klimat Ogadenu jest do dupy. Szkoda słów.
– Uważaj – mruknąłem. – Sporo ryzykujesz.
– A ty nie? – Na sekundę uniosła twarz. – Taki kryształowy jesteś?
Daleko zaszliśmy. Ale pakowaliśmy się w to oboje. Ona też.
– Filipiak niespecjalnie się spieszy – zagrałem na czas.
– Szykuje się do bitwy życia. I chyba nie czuje się pewny jako detektyw. – Uśmiechnęła się. – To było a propos pogody?
No dobrze. Sama chciała.
– Podobno zgłosiłaś się na ochotnika.
Filipiak nie ujął tego w ten sposób, ale nie protestowała.
– Uznałam, że tak będzie lepiej. Słyszałeś, co mówił Grochulski.
– Boisz się kuli w plecy? – Nie odpowiedziała. Pytanie było trudne, a ja nie dałem jej czasu. – Bardziej niż tego, co ci zrobi Sabah?
Rzuciła mi długie, chyba badawcze spojrzenie.
– Filipiak ci powiedział?
– Co?
– Nic – ucięła. Zrozumiała, że porucznik utrzymał język za zębami, i chyba trochę jej ulżyło. – O coś jeszcze chcesz zapytać?
– Wszystko, co o sobie mówiłaś, to prawda? – Ująłem byka za rogi.
– Prawie.
Nie spodobała mi się ta odpowiedź. Za bardzo pasowała do schematu: „Uważaj z pytaniami, bo powiem prawdę i już nigdy mnie nie przelecisz”. Atrakcyjne i bystre kobiety, o ile trafią na odpowiedniego śledczego, stosują czasem tego typu chwyt. W filmach wprawdzie, ale co raz wymyślił scenarzysta, wcześniej czy później ktoś wprowadzi w życie.
– Ale… szpiegiem nie jesteś? – zebrałem się na odwagę. Wolno, zamaszyście i bardzo stanowczo pokręciła głową. – I wplątałaś się w tę awanturę, bo pojechałaś do Addis Abeby po leki dla zwierząt?
– Nie. Dlatego, że zachciało mi się szybko wracać.
Nuta goryczy w jej głosie brzmiała wiarygodnie.
– Nie wiesz, kto zniszczył śmigłowiec i zabił Pawlikiewicza?
– Nie wiem.
– Naprawdę przespałaś tamtą noc?
– Naprawdę.
– Nie miałaś nic wspólnego ze śmiercią Giełzy?
– Nie.
Odpowiadała posłusznie, patrzyła mi w oczy i nie komentowała, co chyba nie leżało w jej naturze.
– To w którym miejscu kłamałaś?
Zawahała się.
– Kłamałam? – Przeżuwała przez chwilę znaczenie tego słowa. – No… Właściwie to bez znaczenia… Z tymi rozkazami od Zaręby.
Właśnie wtedy skojarzyłem ze sobą dwie różne informacje. Bez radości: albo kogoś źle zrozumiałem, albo jedna była dezinformacją.
– Tak?
– To się nie wiąże, ale skoro rozmawiamy uczciwie… Zgodę na przelot trochę… no, jest podrobiona. Ale leki dostałam uczciwie.
– Chyba na odwrót – poprawiłem ją, starając się, by zabrzmiało to neutralnie. Wiedziałem, że kręciła w tej sprawie, wciąż jednak świtała mi nadzieja, że dotyczy to przeszłości.
– Nie, dlaczego? – zdziwiła się. – Lista leków jest bez zarzutu. Zaręba mi dał. To według niej podrobiłam podpis. Blankiety i pieczątkę trzyma na biurku. Wyszedł na chwilę, łatwo było…
– A śmigłowcem nie pozwolił ci lecieć? – upewniłem się.
– Gdyby pozwolił, nie bawiłabym się w fałszerza.
– Ale dlaczego? Dodatkowy pasażer to zerowy wydatek. A leki kosztują. Wycyganiłaś pieniądze, a nie udało ci się wyprosić darmochy?
– Skończyły mi się argumenty – uśmiechnęła się niezbyt radośnie.
– Argumenty?
– Zaręba to nie Święty Mikołaj. Trzeba się zdrowo namęczyć, by go namówić. Trzy dni się dobijałam. W końcu zgodził się wysłać żywność do Kasali. Filipiaka właśnie. I tak mieli rozwozić pomoc po okolicy, ale co się nażebrałam… A leków nie chciał dać. Może jednak trzeba było się wybrać do Addis Abeby w garsonce. Jak cię widzą, tak ci idą na rękę. Zabrałam trochę forsy na buty i coś czystego, ale mi ukradli. Nie było jak doprowadzić się do porządku. Na bramie najpierw w ogóle nie chcieli ze mną mówić: bosa Murzynka prosto z buszu. Weszłam dopiero, jak trafiła się polska zmiana wartowników. W końcu wydębiłam od generała i leki. Ale zabrakło mi już daru przekonywania na ten drugi papier.
– Skąd wiedziałaś, że lecimy?
– Myślałam, że Zaręba pośle to ziarno z Addis Abeby. – Milczała przez chwilę. – Nie chciałam go już o nic prosić, więc poszłam do szefa transportu. Powiedziałam, że szukam okazji do Ogadenu i to generał mnie przysłał. I żeby dzwonił do hotelu, jak się trafi jakaś okazja.
– Hotelu?
– Spałam na ulicy, ale pogadałam z recepcjonistą. Obiecał, że mnie zawoła, jeśli zadzwonią. No i zadzwonili. Oddzwoniłam. „Jest śmigłowiec, ale do jakiejś dziury, Kasali się nazywa. Pasuje pani?” Mało się nie posikałam z radości. Mówię, że może być i żeby nie zawracał głowy generałowi, bo sama załatwię papiery.
– Nie prościej było pójść i poprosić Zarębę?
Przez chwilę szukała dobrej odpowiedzi. I znalazła.
– A osioł? W życiu by się nie zgodził.
Logiczne. Szkoda tylko, że tak mało spontaniczne.
– Od razu pognałam do obozu – dokończyła pewniejszym już głosem. – Zadzwoniłam do oficera dyżurnego. Siostra Bauer ze szpitala wojskowego: mamy przesyłkę do Ogadenu, leki, a podobno jest jakiś transport. Powiedział, żeby załatwiać z doktorem Szczebielewiczem, bo to dysponent lotu. No więc poszłam do ciebie. Żeby wszystko zaklepać.
– To było po południu? Dzień przed wylotem?
– No. Trafiłam na Jaskólskiego. Wygadał się, że właśnie przyleciał z kraju. Pomyślałam, że ktoś taki nie orientuje się w tutejszych układach i wpadłam na ten pomysł z telefonem od sekretarki Zaręby. Bo przedtem chciałam po prostu wybłagać zgodę na przewóz osła. U ciebie, może u pilota. To znaczy… najpierw to był tylko sam pomysł, ale potem napatoczyli się Koziej z Koliszewskim, no i…
Siedziałem przez jakiś czas, wpatrzony w swoje buty. Czułem pustkę w głowie. Natura nie znosi próżni, więc w miarę, jak rozumiałem coraz mniej, w zwolnione miejsce zamiast odpowiedzi wlewał się ból.
– Ja też mogę? – Dźwięk jej głosu uświadomił mi, jak bardzo przedłużyła się ta chwila ciszy. Kiwnąłem głową. – Co z tobą będzie?
Читать дальше