– Jest inne wyjście – powiedział Morawski po chwili bicia się z myślami. – Myślę, że miałbym dla pana kierowcę.
– Daj spokój – wzruszyłem ramionami. – To nie śmigłowiec.
– Nie ja. Wołynow.
Teraz Filipiakowi przyszło zmagać się z wątpliwościami.
– A jeśli ucieknie?
– Stara i tak spisaliśmy na straty. To korzystny układ.
– Teraz już nie.
– Teraz? A co się zmieniło? – rzuciłem mu zdziwione spojrzenie.
– Jakiś skurwysyn z zimną krwią zamordował trzech rannych. Nie mam czasu teraz szukać, ale nie dam mu okazji do ucieczki. Kimkolwiek jest. Pana też to dotyczy.
Nie powiem, że zmroziło mnie ostatnie zdanie. Jak w klasycznym kryminale: podejrzani byli wszyscy.
– Ja nie ucieknę – zapewniłem. – Nostryfikacja dyplomu w Somalii byłaby cholernie uciążliwa.
– Mówię o dziewczynie. Miała się trzymać o trzy kroki od pana.
No tak.
– Przepraszam. – Trochę sztywno to wyszło. – Wyleciało mi z głowy.
– Mogę przydzielić jej kogoś innego. Ewentualnie służę kajdankami. Mamy jakieś na stanie. Jak znalazł dla pary roztargnionych.
– Zabawne – zmusiłem się do komplementu.
– Przypilnuję go – odezwał się znienacka Morawski. – To znaczy… Wołynowa. Pojadę z nim. Szkoda byłoby samochodu.
*
– Lepiej wysiądźcie. – Hanusik potrzebował aż trzech wycieczek w poprzek stoku, by dojrzeć do wypowiedzenia tych słów. Wyrzucanie za drzwi oficerów, w tym kapelana, nie przychodzi łatwo dowódcy drużyny. – Jak coś nie wyjdzie, możemy lądować na dachu.
– Bzdura – skomentował krótko Lesik. Kapral odszedł bez słowa. Wygramoliłem się z bewupa i dogoniłem go.
– Nie żartowałeś z tym dachowaniem?
Zdjął stopę z koła. Omal się przy tym nie przewrócił. Zmęczenie robiło swoje.
– Nie wiem – mruknął apatycznie. – Marny ten podjazd.
Uniosłem głowę. Czołgowy lemiesz i saperki popracowały tu trochę, ale fakt: efekt tych wysiłków nie rzucał na kolana.
– Próbowaliście kiedyś takich sztuczek? – Patrzyłem na obłożone workami miejsce, gdzie ukośny względem spadku szlak skręcał jeszcze bardziej i gdzie kierowca, szeregowy Janowski, miał zademonstrować cały swój kunszt.
– W Stargardzie? – zaśmiał się gorzko. – Skąd byśmy góry wzięli?
Ogaden to też nie góry. Ale ten jego kawałek…
– W najgorszym razie pojedziemy za Filipiakiem.
Pokiwał bez przekonania głową i wdrapał się na wóz.
– Chyba że wywiniemy orła – powiedział, wsuwając się we właz.
– Nie musisz jechać – powiedziałem cicho.
– Załoga to załoga. Tylko tamtych – skinął głową do tyłu – niech pan kapitan zabierze. Jakby co, to nas wyciągniecie.
Nie próbowałem pytać, czy byłoby co wyciągać. Pewnie nie wiedział. Dachujący BWP-1 to ewenement, może nawet na światową skalę. Oczywiście tak spektakularny finał był mało prawdopodobny. Przewidywałem raczej serię bezradnych ślizgów, ewentualnie zerwaną gąsienicę. Spadek nie był duży, przynajmniej w wyższych partiach stoku. Problem polegał na wykonaniu precyzyjnego zwrotu w połowie zbocza.
Wygraną był czas. Jako grupa mogliśmy zyskać kilkanaście do kilkudziesięciu sekund dzięki temu, że trzy ostatnie pozostające w wąwozie pojazdy wygramolą się na górę nie jedną, a dwiema trasami. Łatwiejsza przypadła czołgowi: był potrzebniejszy, no i przypadł mu niewdzięczny obowiązek holowania stara.
Wróciłem przed wciąż otwarte drzwi w tylnej ściance bewupa. Moment nie był dobry: T-72 ryknął silnikiem, ruszając z miejsca, a na górze rozszczekał się jakiś karabin maszynowy, którego pociski smugowe przelatywały, zdawać się mogło, tuż nad naszymi głowami.
– Wysiadajcie – rzuciłem w wypełniony nieruchomymi ciałami półmrok. – Wóz może się przewrócić. Załadujemy się na górze.
– Nikt pana siłą nie ciągnie – mruknął Lesik. Dość cicho, więc choć nasz silnik jeszcze nie pracował, mogłem udać, że nie dosłyszałem.
– No już – machnąłem ręką. – Wyskakujcie. Wszyscy. To rozkaz, jakby kto pytał. Hełmy, broń itede bierzemy ze sobą.
Wysiedli. W samą porę: biorąc przykład z czołgu, BWP zaryczał motorem, zachrzęścił gąsienicami i, nabierając rozpędu, potoczył się ku północnej ścianie wąwozu.
Było ciemno, lecz nie aż tak, bym przegapił pierwszą z naszych porażek. Wóz Hanusika przegrał przynajmniej z honorem, utykając gdzieś za półmetkiem, wyjąc jakiś czas na najwyższych obrotach i wolno, z godnością, wracając rakiem na dół. W porównaniu z nim czołgiści dali plamę.
Kierowca Drabowicza najpierw nie trafił w podjazd, a potem niemal zniweczył wielogodzinny trud drużyny saperskiej, próbując przepchnąć się na chama przez wyorane ciosem błotnika osypisko. Kiedy w końcu T-72 spasował, to coś nad nim mało przypominało przejezdny szlak.
Nasz BWP cofnął się na dno wąwozu i spróbował jeszcze raz. Patrzyłem na pełznący pod górę wóz i kaprala, wychylonego daleko w bok, niczym żeglarz na regatach. Dosiadł obramowania włazu, by z góry podpowiadać na pół ślepemu kierowcy, jak i którędy jechać – przy wywrotce zostałyby z niego co najwyżej nogi od kolan w dół.
Na prawo od nas kierowca czołgu, starszy szeregowy Rogala, znów cofał się, pokonany przez stromiznę. Chciał nabrać rozpędu, i chwała mu za to. Jego błąd polegał na tym, że zapomniał o linie.
Ze względu na pośpiech nikt nie odpiął holu, łączącego czołg z ciężarówką. Plan zakładał, że T-72 pokona podjazd i ruszy dalej, z marszu podciągając stara. Pod tym kątem dobrano długość liny. Powinna być dłuższa, by ciężarówka mogła czekać nieco z boku, ale istniała obawa, że zbyt długa wetnie się w krawędź wąwozu. Chcąc nie chcąc, Wołynow wjechał więc na miejsce, z którego czołg startował, co omal nie skończyło jego kariery jako szofera.
Raczej przez roztargnienie niż z winy hamulców Rogala wrócił na dół jak na puszczonym wstecz filmie: po własnych śladach i stale nabierając szybkości. W ostatniej chwili przypomniał sobie, że nie jest sam, ale trochę się z tym spóźnił. Wołynow też nie zdążył.
Oba jadące do tyłu wozy zderzyły się z dość upiornym trzaskiem giętych blach.
Nagle zrobiło się cicho. Obaj kierowcy, jak to po imponującej stłuczce, powyłączali odruchowo silniki – miałem przynajmniej nadzieję, że oni – i powyskakiwali na zewnątrz. Natomiast nasz BWP zniknął. Nie zauważyłem, jak i kiedy.
– Porucznik się wścieknie – rzucił ktoś zduszonym głosem. Bał się. Wszyscy się baliśmy. Nie gniewu Filipiaka, a zawalenia się i tak kruchego planu.
– I co teraz? – Demonstracja władzy zrobiła swoje: Jola wpatrywała się we mnie z mieszaniną lęku, szacunku i nadziei. – Jedziemy?
Dobre pytanie. Skryty za krawędzią wąwozu Hanusik też je sobie pewnie stawiał. Filipiak… Trochę za późno spojrzałem w lewo. Zad samochodu pancernego nie sterczał już z okopu. To tłumaczyło przelot pierwszego ciężkiego pocisku nad naszymi głowami: BRDM był pierwszym pojazdem, jaki pokazał się w celowniku przyczajonych gdzieś w mroku artylerzystów. Słyszeli, że coś się dzieje, ale honker i suzuki, kiedy zdemontowało się dachy i oszklenie, były wystarczająco niskie, by ginąć w zaroślach. BWP Bielskiego czekał w zagłębieniu kończącym podjazd numer jeden, ten przeznaczony dla czołgu. Miał ruszyć, gdy Drabowicz zacznie zagrażać lufą jego tylnym światłom. Póki stał, też nie było go widać z głębi sawanny. Ale teraz, gdy stosunkowo wysoki samochód pancerny wytoczył się na otwartą przestrzeń w towarzystwie przydzielonego nam bewupa, bitwa została oficjalnie rozpoczęta. Każda zmarnowana sekunda mogła być odtąd podarunkiem dla nieprzyjacielskich kanonierów.
Читать дальше