Jechaliśmy najwyżej czterdziestką. Mogliśmy szybciej, ale kosztem Wołynowa, który albo zgubiłby nas w mroku, albo, w przypadku nagłego hamowania, rozwalił do reszty ciężarówkę, tłukąc nas w tyłek. Nikt nie strzelał. Może z braku widoczności, może dlatego, że nie było do kogo. BWP-1 nie miał stabilizowanego uzbrojenia, więc mogła wchodzić w grę także zwykła chłodna kalkulacja, podpowiadająca, że lepiej siedzieć cicho i oszczędzać amunicję, niż mało skutecznym ogniem prowokować skuteczniejszą być może odpowiedź.
Nie wiem, jak długo trwała ta na pozór zupełnie normalna jazda. Pewnie z minutę. Dziesięć metrów na sekundę, sześćset metrów do pierwszej linii kaemów, przemieszanych z granatnikami. Drabowicz miał za zadanie rozstrzelać te kilka okopów z bezpiecznego dystansu i przy pomocy pary lżej uzbrojonych pancernych asystentów pewnie zrobił swoje, ale trudno liczyć na stuprocentową skuteczność. Celny ogień z daleka na pewno zepchnął część piechurów w głąb okopów: tych mniej odważnych, trzeźwiej myślących, rannych czy oszołomionych zbyt bliskimi wybuchami. Od początku swej niemal stuletniej kariery czołgi dość gładko przetaczały się przez obsadzone takimi niedobitkami linie, ale prawie nigdy nie oznaczało to całkowitej likwidacji zagrzebanych w norach ludzkich szczurów. Filipiak nie robił nikomu złudzeń: jego plan zakładał, że – jeśli dobrze pójdzie – nasza pancerna szpica wyeliminuje ciężką broń, czyli stanowiska wukaemów i działek bezodrzutowych. Na strzelców z karabinami i granatami nie było rady. Musieliśmy liczyć na panikę w ich szeregach, własną szybkość i kiepską widoczność. No i na szczęście.
Jakiś dwieście metrów przed linią dołów strzeleckich nasz BWP uruchomił instalację dymotwórczą. Czas był najwyższy: zaraz potem o pancerz zabębniły pierwsze stalowe paluchy. Nie odpowiedzieliśmy ogniem: pochowani bliżej partyzanci widzieli nas, ale większość jedynie słyszała i nie było sensu ułatwiać im roboty. Po prawdzie to nie było kogo wystawić do ogniowego pojedynku: ranni nie bardzo mogli strzelać, Jola nie umiała, a durnie i lenie pokroju Lesika i Szczebielewicza nie zaopatrzyli się w karabiny.
Chyba dobrze się stało. Aż dwa ogniste warkocze przemknęły ze złowrogim pośpiechem za wozem. Na szczęście blisko: gdyby celowniczowie spudłowali trochę bardziej, czekałaby ich miła niespodzianka w postaci upolowanego stara. Chyba niespodzianka: stada kul biły o blachy pancerza z taką częstotliwością, że ciężarówka eksplodowałaby efektownie od ćwierci podobnych trafień. Uniosłem lekko pokrywę włazu nad swoim kawałkiem ławki; wyglądało na to, że numer z zasłoną dymną poskutkował. Podobnie jak jazda na zbyt niskim biegu, co owocowało przeraźliwym rykiem i zagłuszeniem dużo dyskretniejszego warkotu samochodowego diesla. Janowski łagodnym zygzakiem przeprowadził wóz między parą dymiących lejów, będących do niedawna stanowiskami jakiejś ciężkiej broni, minął płonące resztki półciężarówki, po której wcześniej przetoczył się czołg. Grad uderzeń zmienił się w pojedyncze puknięcia, niektóre w tylny pancerz. Przebiliśmy się.
Minutę potem Staśko otworzył drzwi i z wyczuwalną ulgą wykrzyczał, że widzi ciężarówkę. Omal nie kosztowało go to utraty języka: wjechaliśmy na jakieś paskudne garby, pasażerami zaczęło rzucać aż pod sufit. Trochę później dostrzegłem odblask świateł: star nie tylko wciąż jechał, ale mógł się pochwalić sprawną instalacją. Wymacałem klamkę i pozwoliłem opaść skośnie zamocowanym drzwiom.
– Tylko jeden?! – machnąłem w stronę mętnej plamy bieli. – Nikt nie został?! Nie widziałeś?!
– Chyba nie!
Mogłem sięgnąć po hełmofon i zapytać Hanusika. Praktycznie nie uczestniczyliśmy w walce, miał czas i możliwości rozglądać się za potencjalnymi maruderami; między innymi dlatego wlekliśmy się w ogonie całej grupy. Prawie na pewno nie przegapiłby czegoś tak dużego jak samochód.
Nie sięgnąłem. Niektóre pytania wymagają zbyt wiele odwagi.
Niepewność leżała mi na płucach lepkim ciężarem przez następne dwadzieścia minut. Przez ten czas moi współpasażerowie konsekwentnie milczeli i chyba nikt do nas nie strzelał. Przemknęło mi przez myśl, że być może raz na zawsze uwolniliśmy się od Sabaha, ale nie potrafiłem cieszyć się tą, realną przecież, szansą.
W końcu zatrzymaliśmy się: między szarymi od księżycowego światła skałkami, obok suzuki. Całe wieki czekałem na tę chwilę. Miała przynieść odpowiedź – i ulgę. Nie przyszło mi do głowy, że bać się tak naprawdę zacznę dopiero wtedy.
Nie potrafiłem wyjść z bewupa.
Ze swego miejsca przy drzwiach widziałem przechylonego na bok, podpartego parą kamieni Samuraja, z którego jacyś żołnierze ściągali przednie koło. Widziałem też dwie nieruchome, stopione w jedną bryłę sylwetki przytulonych do siebie ludzi. Siedzieli na tym uschniętym pniu chyba od dawna – tylne koło zdążyło zniknąć – ale nic nie wskazywało na to, by mieli przestać. To nie było w porządku. Nawet w stosunku do tych słaniających się ze zmęczenia dwudziestolatków, choć oni pewnie nosili pod skorupami kamizelek zdjęcia swych dziewczyn albo przynajmniej serca przepełnione młodzieńczą wiarą, że kiedyś też, tak jak tych dwoje, pod niebem pełnym gwiazd…
Moja nadzieja właśnie umarła. Gdzieś między wąwozem, pełnym spalonego żelastwa i rozkładających się zwłok, a tą płytką niecką, gdzie próbowaliśmy złapać oddech przed dalszą ucieczką. Patrzyłem na parę znużonych, połączonych w na pół świadomej pieszczocie ludzi i na okrągło mieliłem w mózgu myśl, że nigdy nie dane mi będzie doświadczyć tego, co Olszan w tej chwili.
Nigdy. Jeżeli gdzieś tam, przesłonięty ścianami z pancernej blachy, nie stoi jeszcze jeden samochód.
Nic prostszego, jak wyjść i sprawdzić. Zaciemnienie już nie obowiązywało, wróg został dziesięć kilometrów z tyłu.
– W porządku?
Blokowałem wyjście, a Sikorski miał złamane żebro i nie bardzo mógł wyskakiwać górą. Wysiadłem bez słowa.
– Wóz sprawny? Żadnych strat? – Jak przez mgłę słyszałem gniewny, a może tylko naładowany napięciem głos Ciołkosza. – To dawaj tu jeden z drugim! Nie widzicie, że trzeba pomóc? Szlag by to… Po gwoździach tu jechaliście? Do świtu nam zejdzie, same kapcie, cholera…
Andrusiak ostrożnie położył się na boku tuż za gąsienicą.
Czekałem, nie wychodząc ze swej nory między parą otwartych drzwi. Jeśli tu jest, jeśli los ulitował się nade mną – to przyjdzie. Na pewno. Musi przyjść. Wolałbym, żeby przybiegła, ale byłem zbyt głupim sukinsynem, by takie dziewczyny wybiegały mi naprzeciw, więc godziłem się z tym, że za brak charakteru trzeba płacić – i płaciłem. Czekałem.
– Jacek? Dobrze się czujesz?
Morawski. Żywy, okopcony, załzawiony od dymu, no i trochę zaniepokojony. Za dużo światła. Po ciemku mógłbym uchodzić za czającego się po kątach obiboka. Normalnie, jak to wojskowy lekarz; nikt by nie zwrócił uwagi.
– Jasne.
– Co się stało? – Nie dał się nabrać. – Oberwałeś? Bał się. O mnie. Nikogo innego nie potrafiłbym o to zapytać.
– Dojechała? – Pojedyncze słowa łatwiej oczyścić z emocji.
– Kto? Wielogórska? – Zdziwiony zerknął przez ramię. – Przecież…
– Honker – rzuciłem przez zęby. – Gabriela. Ona nim…
Za dużo słów. Fatalnie to zabrzmiało. Ostatni raz pozwoliłem sobie na taki ton jako przedszkolak.
– Ona? Nie wiedziałem.
Czekałem, nie przyjmując do wiadomości, że już mi odpowiedział.
Читать дальше